wtorek, 7 kwietnia 2015

Rozdział 7



Normalnie uderzyłabym głową w ścianę, gdy tylko weszłam do pokoju, ale to nie były normalne okoliczności. Już drugi dzień z rzędu miałam wrażenie, że ktoś mnie śledzi, ale tym razem... To całkowite naruszanie mojej prywatności. Ktoś włamał się i przeszukał mój pokój.
- Mógł chociaż posprzątać. - mruknęłam pod nosem. - Kimkolwiek był.
Cały ranek zastanawiałam się kto mógł czegoś ode mnie chcieć. Jedyną osobą, która przychodziła mi na myśl był Jake. Ale on nie mógł tego zrobić, prawda? Nie znałam go przecież, ale czułam tą siłę między nami, temu nie mogłam zaprzeczyć. Jednak w świetle tych faktów, jedyną podejrzaną osobą w moim otoczeniu jest Jake.
- Myślę, że ktoś szukał czegoś w moim pokoju. - szepnęła Vivianne podczas lekcji matematyki, jedynej, która nie jest tu potrzebna łowcom.
- Twój też splądrowali? - zachłysnęłam się.
- Czego mogli szukać?
Żadna z nas nie wiedziała co o tym myśleć. Tylko Joanne byłaby w stanie coś wymyślić w  takiej sytuacji, ale ona była zbyt zajęta demonem. Już od trzech dni robiła plany, wymyślała zasadzki i snuła inne niekończące się pomysły. Dosłownie dostała obsesji na punkcie złapania Innocentyny. To zrozumiałe, że chciała pomścić swoją rodzinę. Demonica odebrała jej wszystkich, których kochała, a nawet zniszczyła ją samą, o czym Joan nie wiedziała. Jednak dziewczyna z pozoru trzyma się świetnie, wewnątrz zasiana została niepewność, strach, ból i przeciwieństwa tego co przez lata pielęgnowała w sobie.
- Joanne! - zawołałam podczas przerwy, gdy zobaczyłam przyjaciółkę na korytarzu, ta jednak nie zatrzymała się. Pędziła przed siebie na łeb, na szyję.
- Biegniemy za nią? - zapytała Vivianne, a ja szybko skinęłam głową i ruszyłam przed siebie co sił w nogach.
Treningi w Akademii bardzo mi się przydały. W Stanach nie miałam tak dobrej kondycji fizycznej, którą zawdzięczam wytrwałym ćwiczeniom. Wybiegłyśmy przed budynek szkolny, gdzie zastałyśmy Joanne klęczącą w mokrej trawie przy ścieżce prowadzącej do lasu.
- Zabrali mi... - łkała. - Mój plan... Ja...
- Joan, uspokój się. Opowiedz wszystko powoli, krok po kroku. - uspokajała ją Vivien.
- Było ich dwóch, zabrali mi mój plan. Czego oni chcieli? - Joan szeptała.
Zaprowadziłam Joan za rękę do jej pokoju. Tam wypiła gorącą herbatę, po czym zdecydowanie się uspokoiła. Dziewczyna przypomniała sobie część planu, którą następnie spisała na porzuconym na ziemi skrawku papieru. Zerkałam zaniepokojona na zmiętą kartkę, na której widniał najgorszy plan jaki kiedykolwiek widziałam. Joan była widocznie zdesperowana i maniakalnie próbowała zmierzyć się z Innocentyną. Położyłam więc dłoń na jej dłoni i skinęłam głową na Vivien. Vivianne zerwała się z łóżka i objęła wraz ze mną Joanne. Trwałyśmy tak w swych objęciach chwilę, która trwała wieki.
***
- Co to jest? - Eric zerkał przez ramię swego przyjaciela Martina. 
- Kartka z jakimś planem, którą zabraliśmy Joanne. - mruknął w odpowiedzi Martin.
- Nie uważasz, że powinniśmy jej ją oddać? 
- Jak już rozwiążę swoją myślową zagadkę to podrzucę Patty do torby. - odparł chłopak z machnięciem ręki.
Eric poddał się i wraz z kolegą skupił się na "pożyczonej" notatce. 
- Co one planują? - szeptał pod nosem Martin.
- Myślę, że to plan ataku na jakiegoś większego demona. Coś koło dwójki. - odpowiedział Eric.
- Bardzo prawdopodobne. Tylko dlaczego? - Żaden z chłopców nie znał odpowiedzi na te pytanie. 
Po dłuższej naradzie obaj postanowili być niczym bezszelestne cienie i śledzić dziewczyny, aby poznać ich pokręcone plany. 
***
Wślizgnęłam się zmęczona do łóżka i zgasiłam nocną lampkę. Ten dzień wyczerpał całkowicie całe zapasy mojej energii. Jednak kątem oka spostrzegłam kopertę leżącą na podłodze. Pismo pełne ozdobników skierowało mnie na pomysł, iż to list od Sally. Jednak całkowicie się myliłam. Był to liścik od osoby o której chciałam zapomnieć. Jake chciał się ze mną spotkać. W lesie. O północy. Czy to nie jest, aby trochę nierozważne z mojej strony, że chcę iść? Z moich ust wyrwał się nerwowy chichot. Spojrzałam na zegarek i z zaskoczeniem  odkryłam, iż pozostało mi tylko dziesięć minut. Chwyciłam rozrzucone na podłodze ubrania i już po przygotowaniu się wyruszyłam. Wymknęłam się cichutko z mojego pokoju. Z niewielkim zainteresowaniem śledziłam ściany holu obite boazerią. Nikt nie zakłócił mojej nocnej wędrówki. Z wielkim wahaniem weszłam do lasu. Ciemności spowijały wszystko. Potrzebowałam chwili, żeby mój wzrok się przyzwyczaił.
- Nie sądziłem, że się pokażesz. - usłyszałam.
Odwróciłam się w stronę z której dobiegał głos. Jake siedział na wysokiej gałęzi najbliższego drzewa. Przykucnął, aby zachować równowagę. Jego jasne włosy wyraźnie odznaczały się na tle mrocznego lasu. Przez korony drzew nie przebijał się nawet promień światła księżyca.
- Nie schlebiaj sobie. Przyszłam tu, aby ci wytłumaczyć, że nie masz na co liczyć. - warknęłam w stronę chłopaka.
- Och Patricio. Dlaczego nie widzisz jaki świetny ze mnie facet? Ranisz mnie.
- Dlaczego akurat mnie prześladujesz? - Chciałam wiedzieć.
- Bo jesteś dla mnie cudowną osobą. - Jake uśmiechnął się próbując znów zgrywać podrywacza.
- Taaa... No to super. A tak serio? - zmarszczyłam  brwi.
- Ponieważ chcę.
- Wciąż nie znam odpowiedzi. - westchęłam znużona.
Jake szybko prześlizgnął się na niższy konar drzewa. Potem powtórzył ten ruch kilkakrotnie, aż znalazł się na ziemi tuż przede mną. Chłopak pewny siebie wziął mnie w ramiona.
- Co ty wyrabiasz? - Zdziwiłam się tą nagłą bliskością.
- Nie psuj chwili. - uciszył mnie.
Jake zbliżył usta do moich. Pewnie z milion dziewczyn teraz poddałoby się jego magnetyzmowi, ale nie ja. Pomimo, że bardzo pragnęłam z nim być musiałam zachować obojętność. Ciężko było powstrzymywać uczucia, jednak musiałam. Wyszarpnęłam się z jego uścisku i gniewnie zmrużyłam oczy.
- Patricio, wiem że tego chcesz. Ty również o tym wiesz. Kiedy skończysz zaprzeczać naszemu przeznaczeniu spotkamy się znów. - Po tych słowach Jake odszedł w stronę gęstwiny drzew. Chwilę później całkowicie zniknął mi z pola widzenia, a ja postanowiłam się udać do pokoju.
***
Następnego poranka Joanne nie wyglądała najlepiej. Jej napuchnięte oczy zdradzały nocny płacz. Dziewczyna szła powoli w kierunku stolika lekko i niepewnie stąpając po podłodze w jadalni. Zachowywała się jakby ziemia miała się zaraz usunąć spod jej stóp. 
- Cześć dziewczyny. - Mruknęła Joan na powitanie.
Razem z Vivien odparłyśmy jej skinieniem głowy.
- Mam pomysł. - Szepnęłam. - Myślicie, że ukarzą nas surowo za dzień wagarów?
- Dokąd się wybierzemy? - Zapytała podekscytowana Vivianne.
- Może na zakupy? - Zapytałam.
Joanne pokiwała głową, a Vivien się szeroko uśmiechnęła. Stwierdziłyśmy, że poczekamy do rozpoczęcia pierwszej lekcji i pójdziemy.

- Pierwszy raz podczas mojego pobytu w Akademii jestem na wagarach. Jakie to ekscytujące. - Vivien entuzjastycznie podskakuje. - Joan czujesz ten cudowny wiatr we włosach? - Dziewczyna chichocząc macha włosami w stronę przyjaciółki.
Dopiero teraz zaczynam powoli zdawać sobie sprawę jak różne jesteśmy. Vivianne taka otwarta, pełna energii, wesoła i zabawna, Joanne bywa ponura przez wyrządzoną krzywdę, ale tak na prawdę jest inteligentną liderką. Wiem to. No i na koniec jeszcze ja... Nijaka Patricia Mulligan, której nie powinno tu nawet być. Szłyśmy ramie w ramie jak najlepsze przyjaciółki, w kierunku zakupowego szaleństwa. Maszerowałyśmy pewnym siebie krokiem, jak gdyby nic nie mogło nam przeszkodzić w wykonaniu misji. Przechodziłyśmy przez ruchliwą ulicę, a następnie skręciłyśmy i naszym oczom ukazał się budynek w którym mieści się sklep odzieżowy. Szczęśliwe spędziłyśmy w nim aż trzy godziny. Przetrząsnęłyśmy cały wielki sklep i zadowolone wyszłyśmy z niego obładowane torbami. Postanowiłyśmy wrócić do szkoły na skróty podane przez Vivien. Przechodziłyśmy właśnie przez ciemną wąską uliczkę, gdzie nie było żadnego przechodnia prócz nas. Nie było nikogo. Wtedy potwór zaatakował. Wyłonił się jakby z nicości.
- Zapowiadał się przecież taki cudowny dzień. - Vivianne westchnęła.
Temperatura zaczęła drastycznie spadać. Demon rangi piątej o kolorze niebieskim pokryty licznymi szramami rozpoczął swój atak próbując zdezorientować przeciwnika zmianą temperatury. Jednak torby z zakupami Vivian leżały już na ziemi, a dziewczyna wyszarpnęła z kieszeni dwa sztylety. Zgrabnie potrafiła obracać nimi w rękach. Byłam przekonana, że ja zdążyłabym się pokaleczyć pięć razy nim ostrze dotknęłoby potwora. Vivianne jednak z gracją rzuciła jednym ze sztyletów w stronę demona. Ten jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozpadł się w proch i pył. Pierwszy raz widziałam kogoś w akcji. Niby wyglądało to na takie łatwe, ale wiem dobrze, że takie nie jest. Stałam cała zesztywniała niezdolna do poruszenia. Pierwszy raz w życiu widziałam również demona. To było trochę dziwne i niecodzienne doświadczenie.
- Jakim cudem nigdy przedtem w życiu nie widziałam demona? - Zapytałam zdezorientowana.
- Zaczynamy widzieć demony, gdy się o nich dowiadujemy. - Odparła Joan.
To było dla mnie nowe odkrycie. Vivianne zebrała z ziemi rozrzucone rzeczy i wyruszyłyśmy do Akademii. Czułam, że był to dla mnie pewnego rodzaju przełom w życiu. Wiedziałam, że coś się zmieniło wewnątrz mnie. Nie wiem jednak czy to przez niezrozumiałe uczucia do Jake'a,czy przez utworzoną więź z dziewczynami, a może wojowniczą część mojej duszy, którą dziś odkryłam. A może to wszystkie trzy rzeczy składają się na nową mnie?


poniedziałek, 24 marca 2014

Rozdział 6

"Czarna rozpacz pochłonęła mnie dziś i pochłonie jutro.
Znalazłam się na pustkowiu dziękując niebiosom
za szansę na nowe życie, nowy start.
Jednak czymże jest życie bez miłości?
Jedynie oną pustą powłoką w której nie ma nic.
Poczuciem straty, niewypełnionym. Zero emocji.
Wiele frustracji, nienawiści i śmierci.
Bo czymże jest życie bez miłości?"

                  Joanne zanim została łowczynią miała inne, rozliczne pasje. Czyniła wiele planów na życie, wiedziała doskonale na jakie studia się uda, ale kiedy poznała prawdę... wszystko przepadło. Musiała wynieść się z rodzinnego miasteczka w Anglii, aby zamieszkać na terenie obszernego akademika w środku Paryża. Joan spojrzała na swoje bose stopy siniejące od chłodu białych kafli. Stała na środku łazienki zwalczając kolejny atak paniki. Znów zamknęła się w sobie ze swoją wewnętrzną trumną pełną koszmarów, o których przysięgła sobie, że nikomu nie powie. Rozstanie z Philipem niezbyt ją zabolało, gdyż stwierdzili, że nie pasują do siebie, nie było między nimi tak zwanej chemii. Przez to jednak Joanne miała zbyt wiele czasu dla swojej odrażającej egzystencji. Miała czas na myślenie. Mogła rozdrapywać stare rany o których sądziła, że się zabliźniły. Jednak to okazało się być tylko złudzeniem. Ukrywała swoje emocje za maską opanowania i uśmiechu. Nigdy nie chciała zostać łowczynią. Pragnęła innego życia. Miała plany! Ale czy ktokolwiek jej słuchał? Nie. Zrobiła to czego chciała jej matka, babka, ojciec a nawet starszy brat Tom, zanim TO się stało. Nie! Nie mogła teraz o tym myśleć. Po sześciu latach musiała w końcu ruszyć naprzód. Nie oglądać się za siebie. Ale jak miała to zrobić, gdy nie miała z kim porozmawiać? Patricia była miła, ale Joan nie ośmieliłaby się zrzucać czegoś takiego na jej barki. Vivianne była jej przyjaciółką od początku, ale nawet ona nie poznała historii Joanne. Joan zakopała tę trumnę głęboko w środku i nie pozwoliła, aby ktokolwiek ją wygrzebał z obrzydliwej ziemi jaką był jej umysł. Obiecała to sobie tamtej strasznej nocy i trzymała się kurczowo tej obietnicy, aż po dzień dzisiejszy. Nie mogła pozwolić, aby ktoś odkrył jej zniszczone wnętrze.

"Jedynie elementem nicości." - Dziewczyna dopisała ostatni wers wiersza i po raz pierwszy od wielu lat zaczęła płakać. Słone krople spływały strumieniami po jej zbielałych policzkach. Była silna zbyt długo. Mogła więc sobie pozwolić na chwilę słabości, tym razem.

***

- Już jutro możesz dołączyć do reszty grupy w zajęciach. Cieszysz się?
Kiedy dyrektor Constance powiedziała to 24 godziny temu byłam ucieszona, ale teraz czułam się jak dziwoląg. Wszyscy zaczęli się gapić, gdy tylko weszłam do sali. Usiadłam w pierwszej wolnej ławce i zaczęłam myśleć o czymś miłym. Nie dano mi się nacieszyć spokojem, gdyż zaraz obok mnie usiadł Eric. Miło było jednak mieć przy sobie jakąś przyjazną twarz.
- Nie przejmuj się laleczko jesteś twarda. - powiedział chłopak, ale ja nie czułam się twarda. Wewnątrz byłam kłębkiem nerwów. Chciałam krzyczeć, płakać, cokolwiek co pozwoliłoby mi odczuć, że jeszcze żyje i nie jestem zawieszona między światem żywych a umarłych.
         Gdy tylko nauczyciel rozpoczął lekcję demonologii poczułam, że nie odstaję od reszty tak bardzo jak sądziłam. Dzięki popołudniom spędzonym w bibliotece znałam odpowiedzi na większość pytań. Nie myślałam, że to się stanie, ale stwierdziłam, iż tu pasuję. Akademia dla psycholi stała się moim nowym domem.
- Halo! Panna Patricia Mulligan proszona o pilny kontakt z tym stolikiem. - krzyknęła Vivianne.
- Trochę się oddaliłam. Coś przegapiłam? - zapytałam wyrwana z krainy wspomnień.
- Huragan Joanne nie zjawiła się dziś na lekcjach. Po zajęciach idę ją odwiedzić, chcesz pójść ze mną?
- To do niej niepodobne. Myślałam, że jest stereotypowym kujonem. - mruknęłam. - Uważasz, że to coś poważnego? - zaniepokoiłam się.
- Czy Joan opuszczałaby zajęcia, bez jakiegokolwiek powodu? Nie sądzę.

         Po lekcjach udałyśmy się do pokoju Joanne, który miał numer 73. Jednakże jej nie zastałyśmy. Stwierdziłam, że najwyższa pora na coś niezgodnego z przepisami.
- Poczekaj tu chwilę. - powiedziałam do Vivien.
Ruszyłam długim korytarzem przed siebie, aż dotarłam do małego pomieszczenia dla sprzątaczek. Nacisnęłam klamkę. Drzwi okazały się być otwarte. Uznałam to za zaproszenie. Najciszej jak potrafiłam, wsunęłam się do środka, gdzie dopadł mnie gryzący zapach środków chemicznych. Wśród egipskich ciemności wymacałam włącznik światła na ścianie, a po chwili pomieszczenie rozświetlił słaby blask jarzeniówki. Ściągnęłam z kołka klucz z numerem 73 i schowałam go do kieszeni. Zgasiłam światło, a potem pośpiesznie opuściłam pokój sprzątaczek. Nie miały one za zadanie sprzątać naszych pokoi, lecz musiały posiadać zapasowy klucz, o czym dobrze wiedziałam dzięki lekcjom z dyrektor Constance. Na świętowanie było jednak za wcześnie, gdyż w moją stronę szła zdenerwowana sprzątaczka. Nie była zbyt chuda, a jej przetłuszczone czerwone włosy wysunęły się z niechlujnego koka. Zbliżała się szybkim krokiem, a jej twarz lśniła od potu.
- Co ty tam dziecko robiłaś? - zapytała z słyszalnym francuskim akcentem.
- Zgubiłam się. - odpowiedziałam kłamiąc bez wahania. - Ta szkoła jest taaaka wielka. Wciąż się tu gubię.
- Nie widziałaś napisu na drzwiach? "Wejście tylko dla personelu" - mruknęła niedowierzająco sprzątaczka.
- W tym miejscu uczą jak zabijać demony, a nie jak czytać napisy na drzwiach. - odparłam nieco zbyt arogancko, po czym jak najprędzej się oddaliłam.
Byłam dumna ze swojej profesjonalnej gry aktorskiej. Okazało się, że zajęcia kółka teatralnego, na które uczęszczałam w szkole podstawowej, były owocne.
Otworzyłam drzwi do pokoju Joan za pomocą pożyczonego od sprzątaczek klucza. Zastałyśmy tam wielki bałagan, jakby pokój przeszukiwany był w pośpiechu. Kartki walały się po podłodze. Na jednej z nich napisany został wiersz.

"Czarna rozpacz pochłonęła mnie dziś i pochłonie jutro.
Znalazłam się na pustkowiu dziękując niebiosom
za szansę na nowe życie, nowy start.
Jednak czymże jest życie bez miłości?
Jedynie oną pustą powłoką w której nie ma nic.
Poczuciem straty, niewypełnionym. Zero emocji.
Wiele frustracji, nienawiści i śmierci.
Bo czymże jest życie bez miłości?
Jedynie elementem nicości."

- Mocne. - mruknęła Vivianne czytając mi przez ramię. - Nie wiedziałam, że Joanne będzie, aż tak przygnębiona rozstaniem z chłopakiem, którego jak twierdziła nie kochała, tylko lubiła.
- Rozstali się? Nie powiedziałyście mi nic. - obruszyłam się. - Ale nie sądzę, żeby to chodziło tylko o to. Czuję, że ta historia ma drugie dno.
- Dno, to dopiero nasza sytuacja. Teraz pytanie za sto punktów. Gdzie jest Joan? - Nikt nie umiał na to odpowiedzieć.

***

           Joanne była pewna, że przyjaciółki niedługo zauważą jej nieobecność. Musiała działać i to szybko. Wzięła swoją ulubioną broń z arsenału, a był to miecz i wyruszyła na polowanie. Oczywiście było to niezgodne z regułami, ale kto w takiej sytuacji przejmowałby się zasadami? Joan była załamana. Parę lat temu demony wtargnęły do jej życia wywracając je do góry nogami, niszcząc, a następnie zostawiając jedynie popiół. Musiała coś robić. Musiała zabić tego demona. Wciąż chciała dopaść tego jednego, konkretnego, który zniszczył jej świat. Jej mała trumienka wewnątrz umysłu na nowo się otworzyła, a Joanne jej na to pozwoliła. Wszystkie wspomnienia zalały ją ponownie. Ciała skąpane we krwi, jej brat, ojciec, matka, babka, a nawet ukochany pies, Alto. Wszyscy nieżywi. Ślady walki były widoczne na meblach i ścianach. Jednak demon, który ich zaatakował jeszcze był w domu. Joanne szybko chwyciła pierwszą broń, która wpadła jej w ręce, a był to świecznik. Z zaskoczenia zaatakowała demona. Pomimo, że kreatura była przez moment oszołomiona bez trudu odrzuciła Joanne na ścianę niczym natrętną muchę. Sekundę później demon stał się piękną kobietą o platynowych włosach i szczupłej sylwetce, a na jej nowym ciele nie dało się zauważyć krwi ofiar.
- Kiedy będziesz gotowa na prawdziwe starcie odnajdziesz mnie, nazywam się Innocentyna. - zaśmiała się, a następnie już jej nie było.
Teraz Joanna czuła, że była gotowa. Wiedziała, że pokona tę nędzną kreaturę. Czuła podniecenie związane z zemstą. To ona była jej siłą napędową w Akademii. Żyła tylko dla zemsty, chciała pomścić rodzinę.
- Pokaż się tchórzu, jestem gotowa na to, aby zadać ci ostateczny cios. - mruczała wpatrując się w kolejne gęstwiny krzaków. - Zginiesz dzisiaj.
- Nie rozśmieszaj mnie. - Usłyszała głos z jej koszmarów. Wysoki, szczebiotliwy. - Nie jesteś gotowa, jestem dwójką w tej waszej pokręconej hierarchii, a ty ledwo powaliłabyś czwórkę, a może to ona powaliłaby ciebie. - Innocentyna wygłosiła krótką mowę po czym zniknęła.
- Nie! - Joanne gotowała się ze wściekłości. Tyle czasu w tym miejscu na nic? Tylko tyle usłyszała po czterech cholernych latach?
Idąc w stronę "domu" wciąż była nabuzowana złymi emocjami. Zawsze w takich sytuacjach pisała wiersze. Usiadła więc pod najbliższym drzewem i próbowała się wyciszyć.

"Nikt nie pokona cię
jeśli zjednoczycie się
Zaufaj przyjaźni
ona poprowadzi cię
Nie wahaj się
Idź i to co ci należne weź"

           Słowa jak zwykle przypłynęły do niej same. Niczym melodia dawno zapomnianej pieśni z dzieciństwa. Teraz Joanne wiedziała co musiała zrobić. Musiała poprosić o wsparcie. Wiedziała o tym już dawniej, ale dopiero ten wiersz przekazał jej to czego nie widziała z oczami przesłoniętymi przez nienawiść. Miała przyjaciół, oni jej pomogą. Innocentyna zginie, może nie dziś, może nie jutro, ale zginie. Joan obiecała to rodzinie, a ona zawsze dotrzymywała słowa.
          Kiedy wróciła do pokoju na jej łóżku siedziały Patricia i Vivianne.
- Czy zechciałabyś nam wytłumaczyć nam te zagadkowe zniknięcie i wow! - Vivien zatrzymała się, gdy zobaczyła miecz. - T...ty chyba nie byłaś polować, racja? - zająknęła się blondynka.
- Owszem, byłam.
- Zechcesz nas oświecić dlaczego? - wtrąciła się Patty.
"Czas na prawdę." - powiedziała w myślach Joan.
- Dwa lata temu mieszkałam z rodzicami, bratem i babcią w małej chacie w głębi Londynu. Tego dnia dowiedziałam się właśnie, że chcą mnie wysłać do miejsca gdzie szkoli się takie specyficzne osoby, jak ja. Powiedziano mi, że będę łowczynią, że takie jest moje przeznaczenie. Jednak ja miałam inne plany, chciałam zostać redaktorką w gazecie. Wybrałam już liceum do którego się wybiorę, kierunek studiów... A to wszystko na marne. Poszłam więc na moją ostatnią imprezę. Kiedy wróciłam do domu wszyscy byli martwi. Od tamtego czasu ścigam dwójkę, demonicę Innocentynę. Jednak za każdym razem mi się wymyka, mówiąc iż nie jestem gotowa na starcie z nią.
Patricia i Vivianne siedziały oniemiałe, niezdolne do wypowiedzenia choćby monosylaby. Wreszcie Patty odzyskała zdolność mówienia.
- Pomogę ci. - Vivian energicznie przytaknęła na słowa brunetki.
- Świetnie, więc od czego zaczynamy? - wtrąciła blondynka.
- Trzeba ułożyć plan. - Uśmiechnęła się rozpromieniona Joan.

***

- Martin dokąd ty...
- Szzzzzzz... - Martin szybko uciszył Ericka, gdy ten zaczął zadawać pytania. - Idziemy szpiegować.
- Stary, nie mówisz poważnie? Znów będziesz prześladowcą?
- Jak to ZNÓW?! - obruszył się Martin. - Tylko dosiadam się do nich w stołówce.
- Mówiąc do NICH, masz na myśli do NIEJ. Nie wybiłeś sobie jej jeszcze z głowy? - Eric zaczął mówić, ale przyjaciel machnął na niego ręką.
- Słuchaj zamiast gadać.
- Innocentyna? Nie mogła wybrać lepszego imienia? Poważnie wielka, zła, groźna demoniczna kreatura ma imię? - Martin usłyszał głos jednej z dziewczyn.
- Viv, skupienie. - Kiedy chłopak usłyszał ten głos jego serce radośnie podskoczyło. - Jesteśmy tu, aby pomóc Joanne. Jaki masz pomysł Joan?
- No więc Pat, ty musisz jeszcze trochę poćwiczyć. Poza tym nie wiemy gdzie jej szukać. Zemsta jest dla mnie ważna, ale nie mam zapędów samobójczych, a tym bardziej nie chcę was narażać. Musimy być gotowe, zawsze.
- O czym one rozmawiają? - szepnął zdziwiony Eric.
- Nie wiem, ale to coś czego się musimy dowiedzieć stary.
- Te laski coś ukrywają, są podejrzane. Na pewno chcesz to wiedzieć? - Blondyn zapytał ze zdenerwowaniem.
Czy chciał? Nie miał pojęcia, ale czuł, że powinien. Miał przeczucie, że mogły potrzebować pomocy.

sobota, 8 marca 2014

Rozdział 5

          Obudziłam się roztrzęsiona w jednoosobowym łóżku w pokoju nr 66 Akademii dla łowców demonów. Jeszcze nie do końca zdążyłam się przyzwyczaić do tutejszych murów. Na szczęście uzyskałam niezbędne pozwolenie na przetransportowanie tu mojego ukochanego kotka o imieniu Fluffy, co prawdopodobnie pozwoli mi w pełni poczuć, że to miejsce jest teraz moim domem. Czasem tęskniłam z głaskaniem miękkiego, rudego futerka i słuchaniem kojącego mruczenia zwierzaka. Uzyskanie pozwolenia nie było takie łatwe. Musiałam przez cztery godziny stać i wysłuchiwać z czym to się wiąże, jaka to wielka odpowiedzialność. Poważnie, nie pozwolili mi usiąść nawet na pięć minut. Jednak warto było się trochę poświęcić, skoro Fluffy był dla mnie jak mały, puszysty synek.
Pomimo napotkanych trudności, dyrektor Constance wystawiła pieczątkę szkoły na jakimś świstku papieru, który był mi potrzebny. Pieczątka wyglądała jak wieża Eiffela przecięta od góry dwoma mieczami.
"To rzeczywiście jest jakiś psychiatryk" - mruknęła moja podświadomość.
          Aby odebrać kotka z lotniska musiałam pójść pieszo. Pobiegłam do dyrektor Constance prosić o transport, ale ona odpowiedziała, że skoro chciałam kota, to mój problem. Schowałam dumę w kieszeń i przeszłam przez las otaczający mury Akademii, po raz pierwszy od pamiętnego snu. Powtarzał się on co noc. Ciągle tak samo. Nic innego. Potrafiłam wyrecytować wszystkie wydarzenia z pamięci. Dla niektórych sny, które się powtarzają mogą być normalne. Zazwyczaj są to dwa, trzy razy... Jednak po tygodniu to przestało być zabawne.
Podniosłam wysoko głowę i ruszyłam pewnym siebie, szybkim krokiem przez ścieżkę przecinającą las. Miałam wielką nadzieję nie natknąć się na tego wariata. Pomimo, że był irytujący, miał na mnie pewien wpływ. Czasem chciałam go uderzyć, a innym razem przytulić.
"Albo on jest dziwny, albo ja mam problemy psychiczne i powinnam niezwłocznie udać się do najbliższego psychiatry."
- Patricio, czyżbyś przyszła się ze mną zobaczyć i opowiedzieć mi jak bardzo tęskniłaś? Czy to jeden z tych momentów w związku, kiedy mówisz mi, że nie możesz beze mnie żyć? - Byłam naiwna, jeśli sądziłam, że uda mi się ominąć nieznośnego Jake'a.
- Jakim związku? Pierwsze słyszę. - odparłam obruszona jego kpinami.
- "JAKIM ZWIĄZKU?"! - wykrzyknął znienacka. - Oczywiście, że naszym. - Ujął moją dłoń i zaczął ją muskać palcami, a po moim ciele przebiegły pozytywne drgania.
- Coś takiego nie istnieje i nie ma prawa zaistnieć. - odrzekłam niewzruszona jego ckliwą wypowiedzią, wyrywając przy tym rękę z jego uścisku.
- To rani, Pat. - Chłopak pokazał gest wbijania noża w serce.
- Taki jest mój cel na ziemi. Teraz przesuń się, muszę odebrać kogoś z lotniska. - burknęłam.
Jake ruszył dziarskim krokiem w stronę drzew. Postanowiłam jeszcze chwilę nie ruszać się z miejsca, aby upewnić się, że nie ma zamiaru mnie śledzić. Jednakże chłopak po chwili wyłonił się zza drzew niosąc na rękach rudego kociaka.
- Fluffy? - zawołałam.
Mój uśmiechnięty dręczyciel uroczyście wręczył mi kota do rąk. Zwierze zamruczało widocznie uradowane na mój widok.
- Skąd? Jak? - Podejrzliwie spojrzałam na blondyna.
- Ja mogę wszystko. - Z tymi słowami ujął mój podbródek. Po moim ciele rozeszły się miłe dreszcze. Fluffy jakby wyczuwając niezręczny moment, wyskoczył z moich ramion i usiadł pod drzewem bacznie nas obserwując. Jake korzystając z sytuacji owinął rękę wokół mojego biodra i przyciągnął mnie do siebie. Delikatnie pochylił się nade mną, a wybór pozostawił mojej osobie. Mogłam go pocałować. Chciałam to zrobić. Tak bardzo, że to co zrobiłam było najcięższym wyborem jakiego mogłam dokonać. W ciągu całego życia nie zdobyłam się na taką odwagę. Odwróciłam się na pięcie zabierając ze sobą Fluffiego.
- Jesteśmy ci wdzięczni za pomoc. - powiedziałam ukrywając się pod maską obojętności.
Pomimo, że byłam już niemal w Akademii posłyszałam jeszcze krzyk Jake'a.
- Wiem, że tego chciałaś. Kiedyś będziemy razem, obiecuję.
- A ja obiecuję, że do tego nie dopuszczę. - mruknęłam wbrew sobie, ale chłopak już dawno zniknął.
Wiedziałam, iż coś było z nim nie tak. Dlatego musiałam trzymać się od niego z daleka.

***

           Po spotkaniu z moim dręczycielem rzuciłam się w wir życia Akademii. Coraz lepiej dogadywałam się z Vivianne i Joanne, czasem nawet rozmawiałam z Erickiem i Martinem. Pomimo moich wcześniejszych zamiarów, nie zbliżyłam się do Martina ani o centymetr bliżej. Nawet nie próbowałam. Moje myśli przez ostatnie dni krążyły niebezpiecznie blisko Jake'a.
- Ziemia do Pat. - Z rozmyślań wyrwał mnie miły głos Joanne.
Dziewczyna należała do tych osób, które miały dar przemawiania. Nieważne co mówiła, zawsze chciało się słuchać słów płynących od niej. Jej głos czarował wszystkich wokół. W dodatku mówiła logicznie używając elokwentnych wyrazów, a często także rozlicznych, logicznych argumentów.
- Od tygodnia niezbyt aktywnie uczestniczysz w rozmowach, martwi cię coś?
- Nie, tylko jestem zestresowana. - skłamałam.
To nie pierwszy raz, gdy omijałam prawdę, ale tym razem poczułam się źle. Chciałam im opowiedzieć o Jake'u. Jednakże nie powinnam ich w to wciągać. Sama musiałam dźwigać ten ciężar i rozwikłać tajemnicę.

***

- Dlaczego wciąż trenujesz z Patricią? - wzburzony Martin zapytał Erica wbijając w niego nienawistne spojrzenie. - Prosiłem, żebyś z tym skończył.
- To niby dlaczego? - obruszył się Eric.
Stali właśnie pod salą treningową. Martin zastał pod nią przyjaciela, który ewidentnie usiłował flirtować z Pat. Chłopak poczuł, że nie chce narażać na szwank przyjaźni z Erickiem z powodu dziewczyny. Jednak nie mógł zaprzeczyć, że coś do niej poczuł.
- Nie spinaj się, nie jest zainteresowana moją osobą. - westchnął Eric. - Jej strata. - Chłopak naprężył mięśnie.
- Bez urazy, ale chyba też bym nie skorzystał. - zaśmiał się Martin, któremu ulżyło.
      Martin przyjął z ulgą wiadomość, że miał większe szanse u Patrici. Może powinien spróbować się z nią zaprzyjaźnić i lepiej poznać. Od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył jego serce zabiło mocniej. Pragnął chwili jej uwagi, ale z tym walczył. Nie mógł jej mieć. Nie mógł pragnąć jej uwagi, albo chociażby spojrzenia. Powinien skupić się na demonach, powtarzał to sobie w duchu. Wszelkie związki w jego życiu nie miały choćby cienia szansy na przetrwanie.
- Stary, wiem że czujesz coś do niej, więc usuwam się z pola. Idź do niej i powiedz co czujesz albo coś. - Eric podsunął przyjacielowi pomysł. Martin postanowił pójść za jego radą i wyruszył na poszukiwania Patrici.

***

Droga Patricio!
Nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu napiszesz. U mnie całkiem dobrze, ale wciąż mi Ciebie brakuje. August jest jednak w gorszym stanie. Wciąż powtarza: "Straciłem przyjaciółkę." Jak bardzo bym chciała, żebyś tu była i zakończyła jego cierpienia. Teraz trzymam się trochę z innymi, ale nikt mi Ciebie nie zastąpi. Nauczyciele nękają nas sprawdzianami i nauką, ale pomoże mi myśl, że wiem co u Ciebie. Mam nadzieję, że przyjedziesz na święta.
Twoja oddana przyjaciółka
Sally
PS Proszę przyjedź na przerwę świąteczną. Tęsknimy za Tobą. Wszyscy.

Przełknęłam narastającą gulę w gardle i starałam się odpędzić łzy.
"Tęsknią za mną, a ja ich okłamuję." - Pomyślałam. - "Dlaczego nie mogę być normalna?"
Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi mojego pokoju. Kiedy je otworzyłam zastałam za nimi uśmiechniętego Martina. Stał tam z rozbawieniem ubrany w czarny podkoszulek i dresy w tym samym kolorze. Wyglądał całkiem seksownie. Jednak wciąż daleko mu było do Jake'a.
- Pani pozwoli, że wejdę do środka. - zaczął nawiązywać konwersację.
Zastanawiałam się, czy wszystko z nim dobrze. Czy może nie pomyliłam się z osądem, że to psychiatryk.
- Martin co ty tutaj robisz? - zapytałam.
- Czy to nie oczywiste? - Podniósł pytająco brew.
- Nie. - rzuciłam.
- Cóż, pomyślałem że potrzebujesz towarzystwa. Ostatnio nie wyglądasz za dobrze.
Odebrało mi mowę. "Czy on mnie obserwował?"
- Ehm.. Więc co w związku z tym?
- Rozweselę cię. Następnie jeśli wszystko dobrze wyjdzie, uwiodę. - Uśmiech nie schodził mu z twarzy, a moje serce podskoczyło.
Martin się do mnie przysunął. Owiał mnie zapach morza i czegoś jeszcze, ale nie wiedziałam czego. Zbliżył twarz do mojej, przez krótki moment wpatrywaliśmy się sobie w oczy. Jednak po chwili się opamiętałam i go odepchnęłam.
- Nie! Nigdy nie chciałeś mi nic o sobie powiedzieć. Nie mogę tak żyć. Nie mogę cię pocałować, dopóki nie uznam tego za stosowne.
Martin westchnął.
"Świetnie, kolejny facet którego ranię." - Pokręciłam głową.
- Dobrze. Nie mam pojęcia skąd pochodzę, nigdy nie znałem moich rodziców. Mieszkałem w rodzinie zastępczej w Ameryce, dokładniej w Teksasie. - Pomyślałam o małym zagubionym chłopcu, jakim musiał być brązowowłosy. - Pewnego dnia znalazła mnie dyrektor Constance, przyprowadziła tutaj i tak już zostało. - Oczy chłopaka wydawały się szkliste. Byłam pewna, że to nie cała historia. Jednakże doceniałam, iż Martin zdobył się na taką szczerość wobec nowo poznanej osoby. - Teraz już wiesz. Niewielu osobom o tym mówię.
- Dziękuję, że mi zaufałeś. - szepnęłam niepewna co innego mogłabym powiedzieć.
Objęłam go ramieniem, głaszcząc delikatnie po plecach. Poczułam pewną więź wytwarzającą się między nami. Może jeszcze nie tak silną jakbyśmy znali się od lat, ale nie mogłam narzekać, skoro to dopiero początek. Przytuliliśmy się, ale nie było w tym namiętności, ani pożądania, tylko przyjaźń. Wiedziałam więc, że nie zostaniemy parą, lecz przyjaciółmi. Może z czasem się to zmieni, aczkolwiek póki co wiedziałam już, że nic więcej z tego nie mogło być. Jednym z czynników był zdecydowanie Jake.
Teraz jednak miałam chociaż obraz osoby jaką był Martin Simmons. I wiedziałam, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi.




sobota, 8 lutego 2014

Rozdział 4


         Joanne miała rację. Demonologia to świetna sprawa. Indywidualne lekcje bywają nudne, ale indywidualna demonologia, gdzie nikt nie naśmiewa się z mojej niewiedzy to najlepsza rzecz w tej szkole, oczywiście zaraz po stołówce.  Dzięki tym lekcjom znacznie poszerzyłam swoją wiedzę ma temat demonów. Po pierwsze demony dzielą się na sześć poziomów. Najsłabsze są szóstki. Mogą jedynie cię opluć, chociaż niektóre dziewczyny pewnie padłyby trupem na miejscu. Szóstki mają do metra wzrostu i są barwy brązu, a ich ciało pokryte jest wrzodami. Natomiast jedynki zmiotą cię z powierzchni ziemi jednym ruchem. Chwała niebiosom, że na całym świecie są tylko dwie jedynki. Dlatego właśnie jeśli spotkam niebezpiecznie piękną osobę, powinnam zacząć krzyczeć i uciekać jak najszybciej jestem w stanie. Resztę demonów poznam w szczegółach na mojej następnej lekcji.
      Po dźwięku dzwonka mój mózg odczuł wyzwolenie. Pomimo, że lekcja była ciekawa, to trzecia godzina wydawała się już być torturą, dlatego postanowiłam iść wypocząć do mojego pokoju i napisać w końcu obiecany list do Sal.

Droga Sally!
Jestem tu dopiero niecały tydzień, a już za Tobą tęsknię całym sercem. Co u Ciebie? Jak tam u Augusta? U mnie jest całkiem ciekawie. Poznałam już dwie przemiłe dziewczyny, a także świetnych chłopaków. Wiesz przecież, że nie jestem wyrywna w kierunku latania za chłopcami, ale jeden z nich jest taki tajemniczy. Coś w nim mnie intryguje. Zdążyłam już się całkiem zaaklimatyzować. Mieszkam sama w pokoju. Odbywam zajęcia indywidualne, aby trochę podgonić resztę. Marzę, aby się z Tobą spotkać. Przekaż Augustowi ucałowania. Sobie samej też. Tak bardzo tęsknię.
Na Zawsze Twoja oddana przyjaciółka
Patricia 

       Kiedy przeczytałam już moje bazgroły wystarczającą ilość razy, aby zyskać pewność, że mówię wszystko nie ujawniając zakazanych szczegółów postanowiłam zanieść list na pocztę jak najszybciej. Udałam się w celu zdobycia pozwolenia do dyrektor Constance. Kiedy podeszłam do drzwi z ciężkiego drewna, aby zapukać okazały się być lekko uchylone. Dyrektorka stała skąpana w białym świetle padającym z okna. Nie chciałam podsłuchiwać, ale co innego miałam zrobić? Słowa same wpadały do moich uszu.
- Ona nie może się dowiedzieć. Posłuchaj, wiem co robię, nie chcę jej mówić, nie teraz. - Constance wykonywała nerwowe gesty. - Wiem. - westchnęła zrezygnowana załamując przy tym ręce. - Zrobię co w mojej mocy, aby nadeszła odpowiednia chwila, ale zrozum, że dopiero przyjechała. - umilkła po czym potrząsnęła głową i szybko wymruczała słowa pożegnania.
Zrozumiałam, że rozmowa dobiegła końca, więc zastukałam nieśmiało o jasnobrązową futrynę.
- Proszę. - dobiegł mnie mocny głos dyrektorki. - Patricio, w czym mogę ci pomóc? - zapytała wyraźnie zaskoczona moją wizytą.
- Chciałam iść wysłać list na pocztę i przyszłam zapytać czy mogę. - wydukałam ze zdenerwowaniem. Wciąż nie czułam się w tym miejscu dosyć swobodnie.
- Zwykle na to nie pozwalamy, jednak jeszcze się nie zaaklimatyzowałaś, więc proszę. Może z tobą pójść któraś z koleżanek. - uśmiechnęła się ciepło.
- Nie dziękuję, nie chcę im zawracać głowy tak błahą sprawą. - wzruszyłam ramionami.
Constance jeszcze przez jakiś czas pytała mnie o to jak się tu czuję, a potem pokazała na mini mapce którędy dojdę najszybciej i oczywiście najbezpieczniej do celu. Kierując się jej wskazówkami wyruszyłam w kierunku poczty.
           Szkoła otoczona była murem. Ścieżka, która przerywała mur prowadziła w kierunku rzadkiego lasu, jednak gdy nocą wyglądałam przez okno za każdym razem wydawał się przerażający. Ruszyłam z uniesioną głową przed siebie. Po raz pierwszy od kilku dni mogłam wyciągnąć komórkę ukrytą głęboko w walizce. Zabrałam ją ze sobą mimo wyraźnego zakazu. Tymczasem schowałam ją w kieszeni. Podłączyłam sprzęt do słuchawek, a te włożyłam do uszu. Mogłam tak przemierzać ulice chodząc w nieskończoność, kołysząc się w rytm muzyki cudownie wpływającej do mojego ciała. Choć przez pewną chwilę w życiu mogłam czuć się pewniej, lepiej. Mogłam stać się częścią muzyki, być nią. Z cudownym stanem ducha dotarłam do niewielkiego budynku z napisem La Poste.
Po wysłaniu listu ruszyłam w drogę powrotną do Akademii. Znów przedzierając się przez las potknęłam się. Usiadłam krzywiąc się z bólu napływającego do kolana.
- Dyrektor Constance będzie ze mnie dumna. - mruknęłam wywołując śmiech nieznanej osoby. - Nie śmieszne. - warknęłam do nieznanego głosu, mimo że wewnątrz byłam przerażona.
- Och przepraszam. Pozwól, że pomogę ci wstać. - Ujrzałam pięknego błękitnookiego blondyna. - Mam wielką nadzieję, że mnie pamiętasz. - uśmiechnął się, a gdybym stała to pewnie bym upadła.
Moje oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Wzięłam głęboki wdech. Wcześniej ów chłopak pokazał mi się w brązowych włosach, wtedy spryskanych farbą. Jego oczy miały tamtego dnia również inny kolor. Jednak bez trudu go rozpoznałam.
- Skąd się tu wziąłeś Jake? - zapytałam zdezorientowana.
- Wiesz kochana taka jesteś nieuważna, że postanowiłem cię pilnować dla twojego własnego dobra. Tata cię nie nauczył, że nie jest bezpiecznie chodzić samej po lesie? - Podniósł brew a mój żołądek obrócił się o 360 stopni.
- Może. - wzruszyłam ramionami.
- Cóż teraz byłby zawiedziony wiedząc, że jego nauki poszły na marne. Podaj mi rękę, pomogę ci. - Niechętnie dostosowałam się do jego wskazówki, przyjmując podaną mi dłoń.
Jednak kiedy tylko spróbowałam stanąć na nogach moje kolano odmówiło współpracy, więc natychmiast wpadłam w ramiona Jake'a. Poczułam rumieniec wypełzający na moje policzki, a uśmiech chłopaka wciąż nie znikał z twarzy, wręcz przeciwnie, zdawał się emanować nieopisaną radością.
- Szczerzysz się tak do każdej napotkanej w lesie osoby? - To z mojej strony było niezbyt miłe, ale w tamtym momencie nie przejmowałam się tym. Palący ból nogi był nie do zniesienia i ograniczał moją miłą stronę.
- Nie, tylko do ciebie. - Wciąż miał czelność się uśmiechać, gdy ja cierpiałam, niemal zwijając się z bólu. - Nie ruszaj się. - szepnął mi do ucha, a w moim brzuchu motyle urządziły sobie imprezę. Delikatnie musnął dłonią moje kolano, a impreza motyli trwała w najlepsze. Ból stopniowo zanikał, a ucisk w kolanie zelżał. - Zrobione, nie wolno ci teraz przez najbliższe 12 godzin zbytnio przeciążać nogi. Unikaj tych twoich treningów czy co łowcy tam robią. - Po tych słowach ukłonił się i po jednym mrugnięciu zniknął.
Resztę drogi powrotnej zamęczały mnie pytania. Cała masa pytań. Kim on jest? Jak mnie odnalazł? Jak uleczył moją nogę? Skąd wiedział o łowcach?
"To jeszcze nie koniec, kiedyś będzie musiał mi odpowiedzieć na te pytania." - zaprzysięgłam sobie.
To już druga przysięga jaką sobie złożyłam w ciągu dwóch dni. Obydwie dotyczą chłopców. Co się ze mną działo? Nigdy nie biegałam za chłopakami, ale też nigdy nie czułam się tak jak w obecności Jake'a.
"Psujesz się." - mruknęła moja podświadomość. - "Zmieniasz się. Jeszcze trochę i zawładną tobą motylki." - prychnęła z wyraźnym niezadowoleniem wewnętrzna ja.
I jak tu żyć, gdy nawet ja sama jestem przeciwko sobie?

***
           Powtarzałam sobie w myślach poprzednią lekcję, wciąż przypominając sobie typy demonów i ich zdolności. Musiałam z całą słusznością przyznać, że to trudne, ale nie nudne. Dyrektor Constance, która prowadziła moją indywidualną lekcję powiedziała, żebym poszła do biblioteki przeczytać coś w tym temacie. Posłusznie skierowałam się zabytkowym korytarzem do biblioteki. To dziwne, ale jeszcze w niej nie byłam. Nawet podczas zwiedzania. Pchając dwuskrzydłowe drzwi weszłam do środka. Biblioteka była pomieszczeniem całkiem odmiennym od reszty szkoły. Czuło się w niej dusze książek, ich zapach. Był tam jeszcze jakiś  cień o nieokreślonym kształcie , który czasem przyprawiał mnie o ciarki. Na środku pokoju stało kilka stołów, a na nich zielone lampki. Wokoło było pełno regałów z książkami. Gdzie teraz miałam szukać?
- W czym mogę ci pomóc słońce? - Zza kontuaru wyłoniła się siwowłosa kobieta. - Nazywam się Aude Arnaud, jestem tu by wspomóc cię w poszukiwaniu potrzebnych książek.
- Witam pani Arnaud, nazywam się Patricia Mulligan i chciałabym znaleźć jakąś książkę o demonach, ich typach i różnych takich. - wydukałam.
- Proszę mów mi Aude. Chodź za mną. - Kobieta poprowadziła mnie wąską alejką biegnącą w prawo, a następnie skręciła w lewo. Skorzystałam z okazji, aby przyjrzeć się jej bliżej. Aude była niewysoka, a na jej nosie osadzone były okulary w srebrnych oprawkach. Były całkiem podobne do tych, które kiedyś nosiła moja sąsiadka, pani Hale. Bibliotekarka ubrana była w popielatą spódnicę i biały sweter, a włosy upięte miała w koka. Zdawała się być całkiem sympatyczną kobietą. Dokładnie tak wyobrażałabym sobie własną babcię.
- Na tej półce znajdziesz to czego potrzebujesz. - Uśmiechnęła się przyjaźnie. - Zawołaj mnie jeśli będziesz chciała coś jeszcze.
- Dziękuję pani Arn... to znaczy Aude.
Przestudiowałam tytuły ksiąg i wybrałam najciekawsze. Zaczęłam od "Demonologia dla początkujących", co okazało się strzałem w dziesiątkę.
"Demony są sprytnymi stworzeniami, zwłaszcza jeśli mowa o maskowaniu się." - zaczęłam czytać. - "Trzy typy demonów potrafią przybrać ludzką formę, a trzy pozostałe muszą obejść się swą demoniczną powłoką. Poziom szósty jest najsłabszy. Porusza się na dwóch nogach, ale jest niewysoki (ma do metra wysokości). Jego ciało jest pokryte licznymi wrzodami w których zawarty jest gaz usypiający. Jeśli łowca podczas ataku na tego stwora przebije ów wrzód to momentalnie zasypia. Tak właśnie te demony łapią ofiary, które zaciągają do swojej kryjówki. Żywią się głównie ciałem ofiary, duszę zostawiają poziomom wyższym." - W tamtym momencie pomyślałam, że po tym wszystkim nikt nie powinien jeść obiadu. - "Typ piąty znany jako Daemon Nubila czyli demon śnieżny potrafi wywołać śnieg podczas sezonu letniego, a także raptowny spadek temperatury. Porusza się na czterech nogach. Jego barwa zbliżona jest do koloru bezchmurnego, południowego nieba, a jego ciało przyozdobione jest głębokimi nacięciami. Demon Ognisty, typ czwarty jest barwy dojrzałej pomarańczy, pokryty lepką mazią, która po zetknięciu z ciałem ludzkim rozpoczyna proces wyniszczania człowieka (więcej o tym procesie na stronie 59). Demon porusza się swobodnie na dwóch nogach, a jego wzrost nie przekracza trzech metrów." - Wciąż oswajając się z przeczytanymi informacjami zaczęłam oddychać miarowo. Spojrzałam na zegarek, aby dowiedzieć się, że do obiadu została jeszcze cała godzina. Zaczęłam więc czytać dalej. - "Poziom trzeci jest już jednym z tych, które miewają zdolność do zmiany formy swojego ciała, przez co ciężko jest je namierzyć. Jego specjalną zdolnością jest jedynie wysysanie duszy pozostawiając pustą powłokę. (więcej o wysysanych duszach na stronie 43). Typ drugi nie tylko pozbawia ciało duszy, ale także tworzy ogień powodując pożary. Najsilniejsze są typy z poziomu pierwszego, które na świecie istnieją tylko dwa. Potrafią wywołać klęski żywiołowe, narzucają innym swoją wolę, wysysają duszę, a także swym nadludzkim wyglądem uwodzą. Jeden z tych dwóch demonów to kobieta, a drugi mężczyzna. Mogą wyglądać jak tylko zechcą i rozporządzać ludźmi w jaki tylko sposób chcą. Wielu śmiałków próbowało stawić im czoła, ale poległo. Nawet całe armie nie zdołały dać im rady. Jacques i Lucette Sang to rodzeństwo typu pierwszego żyjące od przeszło ponad dwóch tysięcy lat. Trzeba mieć zawsze oczy otwarte na nadludzkie piękno, bo może nas zgubić." - Kto normalny ma na nazwisko Krew? - "(pozostałe informacje o rodzinie Sang możesz znaleźć na stronie 77)."
          Do obiadu zostało jeszcze trochę czasu, więc postanowiłam przeczytać inne informacje. Zaczęłam od strony 59 gdzie opisany został proces umierania po zetknięciu z demoniczną mazią demona poziomu czwartego.
"Pierwszym stadium demonicznej choroby są prawie natychmiastowe halucynacje, jeśli one nie wystarczą aby zabić człowieka, następuje faza druga - dzikość. Człowiek jest agresywny, zaczyna przypominać zwierze ze wścieklizną. Jeśli dożyje do tego czasu etapem trzecim jest zbieranie się w organizmie czarnej substancji, która stopniowo zalewa ciało ofiary, aż w końcu osoba ta umiera." - Zaczęłam odczuwać żółć zbierającą się w moim gardle, więc szybko zamknęłam książkę. Pożegnam Aude i wyruszyłam do stołówki, choć wiedziałam, że i tak nic nie przełknę.

***

- Princesse! Princesse! - Rozległo się nawoływanie.
Stanęłam jak skamieniała pośrodku gęstwiny leśnej, odziana jedynie w białą koszulę nocną sięgającą kolan, żywo trzepoczącą na wietrze. Wsłuchiwałam się w ciszę nocnego lasu, dopóki nie przerwał jej rozpaczliwy okrzyk.
- Księżniczko! - wołał wciąż to samo słowo, jednak już nie po francusku.
Nie wiedziałam dlaczego, ale poczułam, że powinnam uciekać. Tato zawsze uczył mnie, że muszę słuchać mojego instynktu, więc pobiegałam. Potykając się pędziłam przed siebie, nie patrząc w tył. Czułam, że nieznana osoba nie podda się tak łatwo. Jednak już po chwili opadłam z sił, choć nie odczuwałam zmęczenia. Moim prześladowcą był jak się okazało Jake. Wyłonił się zza drzew cały umorusany i wyglądał na zmęczonego.
"Dlaczego ja przed nim uciekałam? To niedorzeczne."  - Ta myśl przeszła przez moją głowę niczym piorun.
- Princesse, znalazłem cię. - Podszedł i ujął mą dłoń. - Goniłem za tobą, czemu uciekłaś? - zapytał przewiercając moją duszę błękitnymi oczyma. - Nie musisz się mnie obawiać. Wszystko będzie dobrze. - W tamtym momencie czułam się jak w domu. Byłam bezpieczna w jego obecności. Wiedziałam, że nikt ani nic złego nie mogło mnie dosięgnąć. Poczułam słone łzy na twarzy. Jake przyciągnął mnie do siebie, a po chwili i on zapłakał. Staliśmy tak złączeni w uścisku, otuleni cichym szmerem wiatru wśród ciemności i szelestu drzew.

Wtedy się obudziłam.



niedziela, 2 lutego 2014

Rozdział 3

         Kiedy już dotarłam na miejsce spotkania, zauważyłam Vivianne opierającą się o jasny, drewniany filar ze złoceniami. Dziewczyna wyglądała na bardzo zamyśloną, ale gdy tylko się zbliżyłam energicznie machnęła głową w moją stronę.
- Co tak długo? Zaczęłam się już zastanawiać czy cię gdzieś tam UFO nie porwało. - zaśmiała się.
- Było całkiem blisko. - odparłam z rezygnacją.
- Aż taki zły ten pierwszy dzień chyba nie był?
- Poza tym, że już ktoś mnie znienawidził, to całkiem znośnie. - westchnęłam z rezygnacją, kręcąc głową nad swoją nieporadnością w kwestiach towarzyskich.
"W dodatku ktoś tak przystojny" - pomyślałam, lecz nie miałam odwagi wymówić głośno tych słów, szczególnie że dopiero co poznawałam moją rozmówczynię.
Vivianne nakazała mi się nie przejmować, a następnie nieznacznym ruchem ręki wskazała, abym podążała za nią. Weszłyśmy do stołówki, którą oświetlało jedynie słabe światło lamp jarzeniowych. Nie była to zwykła stołówka szkolna do jakiej przywykłam. Niezbyt przypominała też tę z "Harrego Pottera". W pomieszczeniu stało kilka stolików, przy których siedziała już żywo rozmawiająca garstka uczniów. Na całe szczęście wszyscy byli ubrani w niemalże identyczne mundurki. Nigdy nie lubiłam wyróżniać się w tłumie.
Vivianne zauważyła jakąś dziewczynę siedzącą przy czteroosobowym stoliku w kącie sali. Uśmiechnęła się i zawołała głośniej niż należało, aby koleżanka zwróciła na nią uwagę.
- Joan! - Dziewczyna odwróciła się. Dokładnie tak jak zresztą cała reszta stołówki.
- Vivien! - Koleżanka nie pozostała jej dłużna.
Podreptałam za Vivianne, stawiając mocne, zdecydowane kroki w ten sposób udając pewną siebie. Tak naprawdę byłam pełna wątpliwości i strachu.
- Joanne, poznaj świeżutki nabytek naszej Akademii - Patty. Pat, to jest Joan.
Joanne była dosyć wysoką szatynką o zielonych oczach. Jej sylwetka wskazywała jednak, że jak zapewne każdy w tym miejscu, umiała władać jakąś śmiercionośną bronią masowej zagłady, albo coś w ten deseń. Wyćwiczone ciało i pewna postawa sprawiły, że poczułam się jeszcze mniejsza, mimo że dzieliło nas nie więcej niż dziesięć centymetrów wzrostu.
- Siadajcie. Philip zaraz do nas dołączy, znów potraktował trening byt poważnie. Pielęgniarka powinna poważnie pomyśleć nad założeniem mu karty stałego klienta w naszym mini szpitalu. - westchnęła Joanne.
- Kim jest Philip? - zagadnęłam zdezorientowana.
- Przepraszam, zapomniałam wspomnieć. Philip to chłopak Joan. - mruknęła Vivianne. - Na szczęście mam teraz ciebie i nie będę musiała być piątym kołem u wozu. W tym wypadku trzecim. - zaśmiała się dziewczyna. Zauważyłam, że niemal ciągle się uśmiechała, śmiała lub chichotała. Była w tym jednak całkowicie naturalna.
         Pogawędka przy stole zaczynała się rozwijać, jednak przerwało ją przybycie blondyna z białym opatrunkiem na policzku.
- Siema laski, kupiłem podpaski. - Zaśmiał się chłopak pokazując pudełko bandaży. Dopiero wtedy zauważyłam jego zabandażowaną rękę. Radosna mina chłopaka zmieniła się w zdezorientowaną, gdy mnie zobaczył. Witam w klubie, ja przechodziłam to przez cały dzień. - To znaczy, cześć koleżanki miło spędziłyście ten dzień? - Nieudolnie poprawił się chłopak wywołując salwę śmiechu.
- Przestań Phillipie. - zganiła swojego chłopaka Joan. - To jest Patricia, dotarła tu dopiero dziś. Patty, to jest Philip.
- No więc Patty, opowiedz skąd jesteś? - zaciekawił się chłopak.
- Ze Stanów, dokładniej Maine. - W odpowiedzi wyprzedziła mnie Vivien. - Ojej, przepraszam. - skierowała do mnie swoje słowa wypowiedziane skruszonym tonem.
"Najpewniej znów strzeliłam jakąś typową dla mnie minę." - westchnęłam w duchu. - "Czy mogłabym chociaż nie mieć problemów ze sobą..." - wysłałam prośbę w sumie sama nie wiedziałam do kogo.
- Nic się nie stało, naprawdę. - zapewniłam dziewczynę. - Wszystko jest dobrze, a bynajmniej postaram się, żeby było. - mruknęłam ledwo słyszalnie.

***

       Martin oparł się o ścianę w Akademii dla Łowców. Podczas swojej całożyciowej kariery w tej szkole, jeszcze nikt go tak nie wytrącił z równowagi. Zaczął oddychać powoli licząc oddechy, jak robił to kiedyś, gdy musiał się uspokoić.
1... 2... 3...
- Ej Stary! - usłyszał głos swojego najlepszego przyjaciela Erica. - Gdzie ty byłeś? I co tu w ogóle robisz? - Przyjaciel spojrzał na Martina. Górował nad nim o dobre kilka centymetrów.
- Chyba doznałem objawienia. Zobaczyłem ją... - westchnął Martin.
- Kogo? - Dociekał przyjaciel.
- Taka ładna! Czarne włosy, niebieskie oczy. - ciągnął nieporadnie chłopak.
- Kto?
- Nowa. - Na te słowa Eric wyprostował się jak struna.
- Dokąd podążała ta dziewczyna? Chcę ją zobaczyć. - Uśmiechnął się zawadiacko Eric.
Martin bez słowa poprowadził kolegę w stronę stołówki. Po raz drugi zje wśród innych uczniów stołówce, nigdy nie lubił tam przebywać z resztą. Był typem samotnika, przeważnie. Jedynym wyjątkiem od reguły był Eric, który jakimś sposobem umiał poradzić sobie z odpychającą naturą Martina. Martin zawsze powtarzał Ericowi, że to go zniszczy, jednak chłopak wyśmiewał jego słowa. Dziwnym i niezrozumiałym dla Martina sposobem zostali przyjaciółmi. Byli od kilku lat niemal nierozłączni.
Myśli Martina nie zaprzątał jednak blond-włosy, brązowooki Eric, tylko czarno-włosa nieznajoma, którą zaraz miał znów spotkać. Od dziecka nie dopuszczał do siebie myśli, że może obchodzić go coś innego niż zabijanie i łapanie demonów. Ale teraz pojawiła się ona. Ta która mogła zburzyć wszystkie jego bariery, którymi okrył się, aby nie odczuwać starty. Odczuł już pierwsze pęknięcie wzdłuż jego muru obronnego, które pojawiło się jakby pod wpływem czarodziejskiej różdżki, gdy tylko ich oczy się spotkały.
"Cały świat się wali dla jednej dziewczyny. No i po co?" - Martin gorzko powtarzał te słowa w myślach i starał się odrzucić od siebie wspomnienie jej pięknej twarzy.
Nie miał zamiaru się w niej zakochiwać. Nie mógł jednak o niej zapomnieć. Pozostało więc spróbować się do niej zbliżyć, bo spodobała mu się od pierwszego wejrzenia.
"Jak w banalnych romansidłach dla bab." - mruknął w myślach niezadowolony chłopak.

***

       Kiedy zajadałam się stołówkowymi pysznościami siedząc obok Vivien, a tym samym na przeciwko Joan, do pomieszczenia wszedł znajomy chłopak. Dokładnie ten sam, który potrącił mnie wcześniej na korytarzu. Skorzystałam więc z okazji i zapytałam dziewczyn kim on jest.
- To... - zawahała się Joan z nieskrywanym niepokojem w głosie. - jest Martin Simons. Proszę Patty, tylko nie zrób nic głupiego jak na przykład chociażby rozmowa z nim. Nie myśl, że chcę cię pouczać,. On jest po prostu wredny i niemiły. - powiedziała wstając, a za jej przykładem podążyła Vivianne. -  Musimy iść na trening, ale mam nadzieję, że spotkamy się później.
Wymruczałam pod nosem niezrozumiałe pożegnanie, nie odrywając wzroku od "chłopaka z korytarza". Gdy dziewczyny mnie opuściły, do mojego stolika niemal natychmiast podszedł pewien chłopak. Jego twarz emanowała radością i entuzjazmem, a blond włosy delikatnie opadały na twarz, aby lekko przysłonić brązowe oczy. Chłopak wyciągnął rękę w moją stronę. Postawa nieznajomego przywoływała mi na myśl Vivianne, która zachowywała się dość podobnie sympatycznie, a zarazem swobodnie.
- Eric Wellington, lecz jak dla mnie to zbyt formalnie brzmi, więc używam nazwiska Wells. - przedstawił się nieznajomy mrugając przy tym okiem, dzięki czemu zwróciłam uwagę, że tak długich i czarnych rzęs zazdrościła mu zapewne każda dziewczyna.
- Patricia Mulligan. - Potrząsnęłam ręką chłopaka.
- Mogę się dosiąść? - Usiadł nie czekając na moją odpowiedź. - Poznaj mojego przyjaciela. - skinął na kogoś ręką. - Martin.
"Nie! Nie! Oj bardzo, bardzo niedobrze!" Moje myśli krzyczały, a żołądek zaczął nieprzyjemnie się zaciskać. Moje nerwy zadrżały, a umysł się buntował. Jednak moje serce podskakiwało niespokojnym, przyspieszonym rytmem. Martin poruszył się niepewnie, ale po chwili przysiadł na krześle obok przyjaciela.
- Chciałbym cię przeprosić za to jak potraktowałem cię na korytarzu. - powiedział wyglądając przy tym na szczerego.
Spojrzałam się na niego nie wiedząc co powiedzieć. Przeprosił. To było dziwne, a wręcz podejrzane. Przecież nikt od tak nie przepraszał nieznajomej osoby po czasie. W tym na pewno był jakiś haczyk. Jednak zanim zdążyłam otworzyć usta wtrącił się Eric.
- Stary! Wysil się! - Klepnął Martina w ramię. - Poturbowałeś tą piękną panią, spójrz przecież ona nam tu zaraz zemdleje. - Wskazał na mnie.
- Och! Nie, nie. - zaprzeczyłam zdezorientowana.
Eric zaśmiał się.
"Ten chłopak jest przerażający. Powinien zastanowić się nad dłuższą wizytą w psychiatryku. Może miałam rację co do tej szkoły. Ojciec wysłał mnie do ośrodka dla dziwaków."
- Nie Ericu. To ty straszysz ludzi. Może więc pozwolisz mi samemu porozmawiać z Patricią. - Obaj chłopcy spojrzeli na siebie wymownie, jakby dzielili jakiś sekret do którego ja nie mam dostępu.
Po chwili Eric zerwał się od stołu i wyruszył w stronę wyjścia, żywo machając na pożegnanie. Moja uwaga natychmiast przeniosła się na Martina siedzącego naprzeciw mnie.Chłopak przyglądał mi się uważnie. Odwzajemniłam jego spojrzenie, a potem wstałam z gracją i rzekłam:
- Miło mi było cię poznać. Możliwe, że wpadniemy na siebie jeszcze gdzieś w okolicy.
Wymaszerowałam z jadalni świadoma wzroku Martina na moich plecach, przez co szłam zgrabniej i pewniej niż zwykle.
"Co ja poradzę, że lubię się popisywać?" - zastanawiałam się w myślach.




         Jakiś czas później Joanne gwałtownie wciągnęła powietrze i wyprostowała się jak struna.
- Ma belle* co to ma być? - Wskazała oskarżycielsko na podłogę i porozrzucane ciuchy. - Jesteś tu niecałe kilka godzin, a twój pokój wygląda jak... jak... Nie mogę tego słowa nawet wymówić. - Joan skanowała wzrokiem całe pomieszczenie.
- Nie przejmuj się Pat. Joanne jest czasem nieco nieokrzesana, ale przyzwyczaisz się. - Uśmiechnęła się wesoło Vivianne. - Teraz chyba powinnaś posprzątać ten bajzel. Nie mamy tu pokojówek, a szkoda. - Vivien pokręciła głową i wyszła z mojego pokoju wraz z Joan.
"Halo?! Koleżanki? Nie zdążyłam wam opowiedzieć o pewnym piwnookim chłopaczku i jego koledze." - westchnęłam w myślach, ponieważ cel mojego zaproszenia ich do pokoju był właśnie taki.
Nie powinnam się przejmować zwykłymi osobnikami płci męskiej. W tym momencie miałam na głowie doprowadzenie tego miejsca do porządku nim dziewczyny odbędą kolejną inspekcję. Następnym razem Joan mogłaby po prostu uciec z krzykiem. Dziś niewiele jej do tego brakowało.
Włączyłam staromodne radyjko stojące na stoliku obok mojego nowego łóżka z różową pościelą. Po chwili zaczęłam sprzątać w rytm francuskiej piosenki Je Veux**.

            Następnego dnia weszłam dziarskim krokiem przez dwuskrzydłowe drzwi do sali 115, gdzie wysłała mnie dyrektorka po naszej porannej rozmowie.
"Szczerze? Jesteś beznadziejna w walce" - Auć! - "Musisz odbyć kilka indywidualnych lekcji, aby nadgonić grupę i móc w pełni uczestniczyć w życiu szkoły."
Chciałam wtedy zapytać, kiedy będę mogła ćwiczyć z innymi, ale ugryzłam się w język. Czasem lepiej jednak nie wiedzieć niektórych rzeczy, bo życie nas nie zaskoczy. Racja? Chociaż,  może jednak powinnam była zapytać, skoro moje życie wydawało się być jednym wielkim zaskoczeniem ostatnimi czasy.
Pomieszczenie, do którego weszłam przez drzwi oznaczone numerem 115, było wypełnione światłem jarzeniówek, które po dłuższym kontakcie z oczami boleśnie dawały o sobie znać. Neonowe, zielone ściany nie ułatwiały mi zachowania wzroku.
"Jak oślepnę, to was podam do sądu" - burknęłam w myślach.
Przy małym stoliku z dębowego drewna siedział młody chłopak. Poznałam jego sympatyczną twarz niemal natychmiast - Eric. Kiedy podeszłam bliżej,  uśmiechnął się.
- A niech mnie piekło pochłonie! To mój szczęśliwy dzień.
- Nie życz sobie tego, skoro nie chcesz, by się spełniło. - mruknęłam przecierając łzawiące już oczy.
Nim chłopak zdążył odpowiedzieć na moją uwagę, rozległo się skrzypnięcie drzwi. Odwróciłam się napięcie i ujrzałam mężczyznę co najmniej w wieku mojego ojca. Miał czarne włosy poprzecinane kosmykami siwizny, a jego oczy miały w sobie pewną głębie. Przestawało się zwracać uwagę na coś tak nieistotnego jak kolor. W nich widać było jak dużo przeżył, widział i jak bardzo został doświadczony przez życie. Postanowiłam jednak skupić uwagę na jego słowach.
- Panno Mulligan - mówił z lekkim akcentem typowym dla francuzów. - Nazywam się Stephen Dupont, a to pan Eric Wells. Razem będziemy cię nauczać różnych sposobów walki w teorii zarówno jak i praktyce. Codziennie o tej samej porze wymagam, abyś zjawiała się tu na przynajmniej trzy godziny. Po upływie tego czasu będziesz mogła iść, lub kontynuować naukę. Mam nadzieję, że jesteś gotowa do rozgrzewki? - Mój nowy trener nie czekając na odpowiedź zaprowadził mnie na matę, abym rozpoczęła rozciąganie wszystkich mięśni ciała, a muszę przyznać nie było ich zbyt wiele. Podejrzewałam, że następnego dnia zabolą mnie nawet te nie istniejące.
           Już po godzinie czułam się, jakby wszystkie partie mojego ciała płonęły żywym ogniem. Eric przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a pan Stephen wciąż wydawał nowe polecenia. Gorzej było po trzech godzinach, gdy skóra na moich dłoniach obumierała, nogi były jak z waty, natomiast ciało wytworzyło już rzekę potu długości co najmniej Missisipi.
"Można teraz zaznaczyć na mapie nową rzekę" - zadrwiłam w duchu.
- Doskonale panno Mulligan, była pani dzisiaj doskonałą uczennicą. Jest nadzieja. Widzimy się jutro. - rzekł, po czym wyszedł zostawiając mnie z Erickiem w "sali dla niewidomych". Wymyśliłam tą nazwę, gdy moje oczy po dwóch godzinach nie przestały łzawić.
- Więc co teraz masz w planach? - zagadnął Eric.
- Obiad, a najlepiej największy jak się da. - Uśmiechnęłam się.
- Panie przodem. - rzucił wesoło chłopak przepuszczając mnie w drzwiach.
Ruszyliśmy w kierunku stołówki, która prawdopodobnie stanie się moim ulubionym pomieszczeniem w tej szkole.
- Co sądzisz o Martinie? - zapytał mnie znienacka Eric.
Przez chwilę, która wydawała się trwać wieczność nie mogłam zrozumieć słów, które padły z ust chłopaka. Kiedy jednak dotarło do mnie o co pytał, zawahałam się nad odpowiedzią.
- Niezbyt go znam, więc nie powinnam wyrabiać jeszcze opinii. - westchnęłam po namyśle.
"Tak! Punkty dla Patty za uniknięcie niezręcznej sytuacji." - Wewnętrzna ja zaśmiała się.
Dalszą drogę przez stary hol pokonaliśmy bez nieprzyjemnych pytań, gdyż krążyliśmy wokół bezpiecznych tematów takich jak szkoła i nauka. Gdy zobaczyłam Joan i Vivien pobiegłam do ich stolika, po drodze grzecznie żegnając się z Erickiem.
- Co ty robiłaś z Erickiem ciachem Wellsem? - zapytała Vivianne, gdy tylko znalazłam się w zasięgu słuchu.
- Eric pomaga mi podczas treningów. - Zbyłam ją machnięciem ręki. - Opowiedzcie lepiej co u was. - Zmieniłam temat, a Vivien połknęła haczyk.
- Ah! Mam świetne informacje. Dowiedziałam się, że z jakiegoś nieznanego powodu Martin Simons zaczął wypytywać o ciebie. - Zamarłam wpół kęsa omal nie wypluwając właśnie spożywanego posiłku przyniesionego mi przez dziewczyny.
- Kto? - zdziwiłam się. - Poważnie?
- Okłamuję cię, bo chcę narobić ci niepotrzebnych i złudnych nadziei, ponieważ wcale nie mam zamiaru zostać twoją przyjaciółką. - Odszepnęła sarkastycznie Vivien.
- Vivien! - Zganiła przyjaciółkę Joan. - Nie słuchaj jej. Ja opowiem ci całkowicie prawdziwą historię bez zbędnych dyrdymałów.
Uśmiechnęłam się do Joan. Vivianne czasem potrafi być jak nieoswojony kociak. Ma w sobie coś...
"Kretynko, ona jest łowczynią demonów!" - Wewnętrzna ja zaczęła krzyczeć.
- Siedziałyśmy na demonologii. - Uciszyłam ją ruchem ręki.
- Poczekaj. Demonologii? - zapytałam zaciekawiona.
- Lekcja o demonach, ich typach, specjalnościach i innych takich. Zobaczysz potem. - Przewróciła oczami. - Skup się. Martin siedział za mną i rozmawiał z jakimś chłopakiem o tobie. To wyglądało jakoś tak... - Zaczęła opowiadać. - Martin zapytał czy jego znajomy słyszał coś o tobie, lub miał okazję poznać cię osobiście. Tamten zaś odparł jedynie, że słyszał jedynie, iż jesteś ładna i zapytał Martina czy wpadłaś mu w oko. Niestety dalszą część ich konwersacji zakłócił mi dzwonek. Mogłam lepiej słuchać.
- Ja słyszałam. - Wtrąciła Vivianne. - Powiedział, że coś w ten deseń. Pomyślałam wtedy, że to coś związane z deserem, bo byłam strasznie głodna. - westchnęła Vivien.
- Stereotypowa blondynka. - mruknęła pod nosem Joanne, a ja zachichotałam. - Coś w ten deseń oznacza, że coś w tym stylu, coś podobnego. - wytłumaczyła cierpliwie.
- Już rozumiem. Ojej patrzcie która godzina zaraz mamy trening, chodź Joanne. - Vivianne pociągnęła przyjaciółkę ku wyjściu z jadalni.
Po chwili jednak namierzyłam powód jej niezwykłego zachowania. W kierunku mojego stolika kierowali swe kroki Martin Simmons i Eric Wells.
"Dzięki. Jesteście najwspanialszymi przyjaciółkami na świecie." - szepnęła sarkastycznie wewnętrzna ja.
- Witaj, możemy się przysiąść? - zapytał Eric.
Zachęciłam chłopaków ruchem ręki, a po dwudziestu minutach beztrosko z nimi gawędziłam. To zadziwiające ile można dowiedzieć się o innych przez tak krótki czas. Zaczęłam robić notatki w pamięci. Eric pochodził z Walii, był wychowywany przez dziadka, a jego rodzice zginęli w walce z demonami. Jego młodsza siostra też uczęszcza do tej Akademii. Obiecał, że kiedyś ją poznam. Natomiast Martin wciąż pozostał zagadką. Dowiedziałam się tylko tyle, że jest jedynakiem i nigdy nie poznał swoich rodziców. Wychowany został przez dwójkę zwykłych ludzi, ale wciąż nie wiem jak znalazł się w tym miejscu. Postanowiłam nie drążyć tematu, ponieważ powiedziałby mi gdyby zechciał. Jeśli w ogóle zechce. Tego dnia zaprzysięgłam sobie jedno. Zbliżę się do Martina i poznam go lepiej. Możliwe, że okaże się fantastycznym chłopakiem. Albo i nie.







*Ma belle - moja piękna

**Je veux - ja chcę (piosenka Zaz)












wtorek, 17 grudnia 2013

Rozdział 2

       Strugi deszczu dudniły o okno mojego pokoju. Obudziłam się o ósmej rano. Uświadomiłam sobie wtedy, że Jake nie zagościł w moim śnie. To był już jakiś postęp.
Zeszłam na dół ubrana jeszcze w piżamę. Tata siedział przy kuchennym stole czytając gazetę. Mężczyzna jakby wyczuwając moją obecność, podniósł wzrok.
- Usiądź proszę. – powiedział poważnym tonem, zamiast zwykłego, codziennego „Dzień Dobry". – Wierzę, że twoja nocna wyprawa ostudziła w tobie złowrogie emocje. – Ojciec ułożył ręce jak polityk, który próbuje pokazać swoją wyższość. – Więc wysłuchasz mnie do końca?
- Tak. – Nieśmiało skinęłam głową. – Opowiadaj. – Po tej przygodzie z Jakiem chyba nic nie było w stanie mnie nie zdziwić.
- Jesteś łowcą demonów, jak twoja matka. Jestem zobowiązany wysłać cię do Melium Academy, gdzie dyrektor Constance przyjmie cię już za dwa tygodnie. Nauczysz się tam dużo więcej, niż ja mogę tobie powiedzieć. – Podrapał się po głowie. – Miałem nadzieję, że nie będziesz jak ona... Urodzonym łowcą. - westchnął.
- Tato... Chcesz mi powiedzieć, że się przeprowadzamy? – zapytałam ze smutkiem w głosie.
- Nie Patricio, to ty się przeprowadzasz. Zamieszkasz w internacie.
„Super. Najpierw ten frajer Jake, teraz jakaś super hiper dziwaczna szkoła dla "łowców". Czy ten tydzień mógł być jeszcze gorszy? Przecież to miały być jedne z lepszych wakacji."
- Gdzie ta cała szkoła się znajduje? – Poddałam się, jednak ojciec nie musiał wiedzieć, że nadal ani trochę nie wierzę w tą całą ściemę z łowcami.

* * *

- Dokąd cię wywożą? – zapytała Sally, gdy opowiedziałam jej przerobioną wersję historyjki o internacie. Bardziej prawdopodobną wersję, należałoby dodać.
- Do Francji. – westchnęłam. – Za dwa tygodnie wyjeżdżam.
- Będę za tobą tak bardzo tęsknić. Tak samo August, choć pewnie tego nie okaże. – wzruszyła się Sal.
- Co ja? – Osiemnastoletni brat Sally wślizgnął się do pokoju.
- Będziesz tęsknił za Pat? Wysyłają ją do internatu we Francji. – Sally wybuchnęła niekontrolowanym płaczem.
- Jakim cudem? Patty! Dlaczego? – zdezorientował się August. Jednak odwrotnie do przewidywań siostry pokazał, że się przejmuje i wydawał się jakby lekko rozbity.
Niezdolna wydobyć z siebie głosu wzruszyłam tylko ramionami. Przyglądałam się Sally. Była dużo bardziej zdruzgotana niż ja. Jej hebanowe loki podskoczyły, gdy tylko wydała z siebie kolejny nieartykułowany szloch. Brzmiała trochę jak świnka morska. Nie, żebym teraz z niej kpiła, po prostu byłam realistką.
- Będę pisać, obiecuję. – Położyłam dłoń na ramieniu przyjaciółki. Ta podniosła głowę, a nasze spojrzenia się spotkały. Jej piwne oczy spoglądały z nadzieją w moje niebieskie.
- Dobra, ale nie zapomnij. - Po tych słowach dziewczyna położyła głowę na moim ramieniu, nadal cicho pochlipując.


           Po tygodniu zdążyłam już pożegnać się z połową mojej klasy licealnej. Nie żebym przejmowała się najbardziej opuszczaniem tej szkoły. Jednak trzeba było się pożegnać. Najgorzej było z Sally i Augustem. Sal płakała za każdym razem, gdy mnie widziała, a August przytulał mnie cały czas, jakby bał się, że ucieknę szybciej niż powinnam. Jake więcej nie pojawił się w moich snach, co mnie ogromnie cieszyło. Tylko jego potrzebowałam. Już i tak miałam mnóstwo na głowie.
W dzień wyjazdu przed moim domem stała masa ludzi. Sally, August, kilkoro znajomych ze szkoły podstawowej i kilkanaście koleżanek z klasy. Dwoje z tej grupy trzymało transparent „Do zobaczenia Pat!". To była jedna z najbardziej wzruszających chwil w moim życiu. Czerwone litery na białym materiale wciąż migotały mi przed oczami, gdy siadałam na moje miejsce w samolocie.
Spakowałam się w dwie, wielgachne walizki w rekordowym czasie trzech godzin. Pomimo rozmiaru bagażu, zmieściła się tam ledwo połowa moich ubrań. Dlatego wiele z nich musiałam pozostawić. Mogłam zabrać tylko najpotrzebniejszą połowę mojej szafy.

           Samolot wzbił się w powietrze powodując wstrząsy. Jednak po chwili pilot wyrównał lot i można było już siedzieć spokojnie. Samolotem leciałam już wcześniej, żeby odwiedzić babcię mieszkającą w Finlandii. Poza tym jeszcze nigdy nie opuszczałam Ameryki. Zawsze chciałam odwiedzić Francję, ponieważ dużo o niej słyszałam. Pragnęłam zobaczyć wieżę Eiffela, Pola Elizejskie, Katedrę Notre Dame, a także łuk triumfalny. Gdyby nie ten cały wątpliwy wątek z łowcami demonów, cieszyłabym się z takiej wycieczki.
Siedząc na moim miejscu 19B tęskniłam za tatą i przyjaciółmi. Loty samolotem w samotności mają pewną wadę. Mianowicie, za dużo się myśli.
„Jake... Skąd on wiedział jak się nazywam i ile mam lat? Jakim cudem wcześniej mi się śnił? Możliwe, że już kiedyś go widziałam i po prostu zapamiętałam jego twarz. Dlaczego do diaska tata wysyła mnie aż do Francji? Czyżby odezwała się w nim jakaś choroba psychiczna i stąd cała ta gadka o łowcach? Ponoć mama była urodzonym łowcą, którym ja też ponoć jestem. Co to ma niby znaczyć?"
Niestety moje miejsce nie znajdowało się obok okna, abym mogła odciąć się od natłoku myśli. Pasażerka obok mnie, babcia szydełkująca jakiś szalik, nie chciała się ze mną zamienić miejscem.
„Cały świat jest teraz przeciw mnie?"
Spojrzałam na czytającego gazetę biznesmena siedzącego po mojej lewej stronie. Przeglądał największy dział w gazecie – nekrologi. Nim wyjechałam tata zdążył opowiedzieć mi kilka informacji o demonach. Powiedział, że co najmniej ½ umarłych to demony. Ich ciała nie wybuchają ani nie zmieniają się w proch, jak myślałam. Powłoki ludzkie demonów utrzymywały się nawet po śmierci, co bywa nieprzyjemne, ponieważ trzeba je pogrzebać, albo spalić. Co dziwne demony wyglądały jak ludzie. Im demon jest starszy tym piękniejszą ludzką powłokę mógł przybrać. W dodatku mogły się rozmnażać, ale jedynie z istotami ludzkimi. Wielu z nich zakładało rodziny i zaczynało wieść „normalne" życie ludzkie. Jedynym strasznym faktem w nich jest to, jak wyglądały bez ludzkiej powłoki oraz fakt, że wysysały dusze. Robiły to oczywiście dla zabawy. Nie potrzebowały żadnego pożywienia. Największą frajdę czerpały z bólu, cierpienia, gwałtu i pożądania. Pokonać je można jedynie bronią poświęconą przez kapłana albo stworzoną z wody święconej. Więcej tata nie opowiedział, gdyż nic więcej nie wiedział. Teraz za to wysyłał mnie do szkoły dla psychopatów.
„Czy to jakaś aluzja?"

***

        Samolot wylądował bezpiecznie na lotnisku o 16.30. Czekała tam na mnie czarna limuzyna z jakimś dziwnym logo. Za kierownicą siedział brodaty mężczyzna o siwych włosach. Na czubku nosa miał okulary przeciwsłoneczne. Francuz uchylił szybę u zwrócił się w moją stronę.
- Bonjour mademoiselle, Je m'appelle Pierre*.
- Przepraszam, ale ja nie mówię zbyt dobrze po francusku. Zrozumiałam wszystko, co do mnie powiedziałeś Pierre, ale wolałabym, gdybyś zwracał się do mnie tak, abym na pewno zrozumiała.
- Dobrze, więc madame Patricia, niech panienka usiądzie w środku. Pani Constance oczekuje na pannę w szkole.
Usiadłam na miękkim, brązowym fotelu z tyłu limuzyny. Spoglądałam przez okno na ulice Paryża w pełnej okazałości. Z westchnieniem zachwytu oglądałam po raz pierwszy na własne oczy Wieżę Eiffela. Jednak nie mogłam zbyt długo się napawać tym widokiem, gdyż Pierre skręcił w wąską uliczkę. Prowadziła ona do malutkiego parkingu, na którym francuz się zatrzymał.
             Kiedy wysiadłam moim oczom ukazała się niezbyt nowoczesna, gotycka budowla otoczona zewsząd wysokimi murami. Jej strzeliste wieże nadawały grozy budynkowi. W wielu łukowatych, ostro zakończonych oknach widniały cudowne witraże. Szkoła ta wyglądała trochę podobnie do Katedry Notre-Dame. Jednakże ten budynek nie miał charakteru religijnego. Był bardziej obszerny, pomimo tego fasonu, strzelistość wieżyczek była niezmącona. W największym wejściu stała uśmiechnięta kobieta. Miała spięte w warkocz, czarne włosy i szczupłą budowę ciała. Ubrana była w spódnicę, jak to miały w zwyczaju dyrektorki.
„Skąd ja wiem, że to dyrektorka?" - zapytałam samą siebie. - "To pewnie tylko przeczucie, nic więcej."
Dyrektor Constance śpiesznym krokiem podbiegła do nas z uśmiechem. Jej włosy błyszczały w blasku słońca. Kiedy spojrzałam w jej niebieskie oczy wiedziałam, że kogoś mi przypomina, tylko nie miałam pojęcia, kogo.
- Patricia Mulligan, nareszcie mam okazję, aby cię poznać. Jak za pewne wiesz jestem Constance. Tak też proszę, abyś się do mnie zwracała. – Z wrażenia, aż zaniemówiłam.
„Mam się do niej zwracać po imieniu?"
- Dzień dobry. – wydukałam.
- Merci Pierre**. Możesz odejść. Patricia, podążaj za mną. Mam zamiar oprowadzić cię osobiście po szkole. Jak już mogłaś zauważyć, naszą szkołę wybudowano w stylu gotyckim. Powstała ona w XIII-XIV w. Jednak wielki pożar w XVII w. pochłonął budynek. Doszczętnie spłonęła większość pomieszczeń, w tym biblioteka ze starożytnymi rękopisami pierwszych łowców. Ta strata odcisnęła piętno na szkole. Niestety budynek nie przybrał takiej świetności jak kiedyś, lecz wciąż się staramy. Nigdy nie straciliśmy nadziei. Dlatego... - Constance otworzyła wielkie dwuskrzydłowe drzwi z wyrytymi literami. Przystanęłam, aby przypatrzeć się napisowi. – „la promesse". – przeczytała po francusku dyrektorka.
- Obietnica. – Wyszeptałam. Nie miałam wcześniej zbyt dużej styczności z francuskim, ale te słowa same cisnęły mi się na język.
- Dokładnie. Chodźmy dalej. – Weszłyśmy do środka budynku. W pierwszej kolejności moją uwagę przyciągnął sufit. Zwisały z niego kryształowe żyrandole, a ściany były obite drewnianą boazerią. Ramy okien mieniły się złotem w blasku słońca. Portrety postaci z minionych lat wisiały na ścianach, lecz zamiast budzić grozę, dodawały uroku.
„To miejsce jest zbyt piękne, aby mogło być szkołą dla zabójców demonów." - szepnęły moje myśli
- To jest korytarz główny. Został urządzony w stylu barokowym, bo to właśnie w tym pomieszczeniu zaczął się pożar. Jak pamiętasz musiało więc zostać odbudowane na nowo. – Skręciłyśmy w lewo, gdzie był wąski, ale długi korytarz. Po każdej stronie był rząd drzwi. – Oto sale lekcyjne. Na samym końcu jest sala treningowa. Musisz tylko przejść przez te duże czarne drzwi na samym końcu.- Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem.
Wróciłyśmy na główny korytarz. Potem Constance zaprowadziła mnie do sali jadalnej mieszczącej się w zachodniej części szkoły. Jadalnia była urządzona z przepychem. W pomieszczeniu panował półmrok, ale idealnie widać było dominujący kolor złoty. Było go pełno. Jedynie stoły, ściany i krzesła miały inne odcienie, dzięki czemu uniknięto monotonii.
- Na kolacji proszę stawić się punktualnie o 19. Nie tolerujemy tu spóźnień. – powiedziała Constance surowym tonem.
- Oczywiście. – odparłam niczym żołnierz.
Następnie dyrektorka poprowadziła mnie na górne piętro do lewego skrzydła, gdzie mieściły się sypialnie dziewcząt. Korytarz wciąż był urządzony podobnie jak hol główny, czyli przyjemnie, ale też wykwintnie. Wszystkie drzwi miały ten sam kolor, a przyczepione zostały do nich złote numerki.
70... 69... 68... 67... 66 ... Stop!
Dyrektorka zatrzymała się przed drzwiami 66 i otworzyła je malutkim, srebrnym kluczykiem. Weszłam do pokoju, stając na białym, miękkim dywaniku. Wciągnęłam za sobą szarą torbę, w której miałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Pierre miał później dostarczyć resztę bagaży. Ustawiłam ją przy jasno brązowej szafie. Obok wspomnianego przed chwilą obiektu stało biurko a po drugiej stronie pokoju łóżko. Tuż przy nim miała swoje miejsce mała półeczka, na której zdecydowałam się ustawić zdjęcia, a obok niej znajdowały się jasne drzwi prowadzące do najpewniej łazienki.
- Patricio, zaraz przyślę do ciebie uczennicę, która pomoże ci się zadomowić. – postanowiła Constance, dając mi czas na rozpakowanie rzeczy, których w tym momencie nie miałam zbyt wiele.
Zanim dyrektorka wyszła przedstawiła mi mój plan lekcji oraz regulamin. Dodatkowo dostałam mundurek i kilka nowych ciuchów. Przy mojej skromnej garderobie kilka ubranek nie zaszkodziło. Wśród nowych rzeczy znalazłam pełno bluzek na ramiączkach, kurtki, buty, spodnie, skarpetki i wiele innych, a wszystko było w idealnym rozmiarze.
Kiedy skończyłam układać ubrania w szafce ubrania, a zdjęcia na półkach, rozległo się dynamiczne pukanie do drzwi mojego nowego „mieszkania". Otworzyłam drzwi, a w przejściu ukazała się jasnowłosa dziewczyna o bursztynowych oczach i szczupłej budowie ciała. Nie była chuda jak patyk, miała idealną sylwetkę.
- Cześć. Jestem Vivianne Sevigny. Zostałam przysłana przez dyrektor Constance, aby pomóc ci się zaaklimatyzować. – uśmiechnęła się nieznajoma.
- Cześć. – zdołałam wykrztusić zdumiona tym, jak szybko może mówić ta dziewczyna. – Jestem Patricia Mulligan.
- Och, wiem, kim jesteś. Przyjechałaś z USA, prawda? Zawsze chciałam znaleźć się w Nowym Jorku, albo, chociaż Los Angeles.
- Tak, ale pochodzę ze stanu Maine. – Po tych słowach z twarzy dziewczyny zniknął tak wielki entuzjazm.
- Cóż, ja zanim zostałam Łowczynią, mieszkałam w Rosji. Nie było zbyt przyjemnie, zimno czasem daje w kość, szczególnie, kiedy twoja rodzina mieszka na wygnaniu na Syberii i tak już zostało. Ponoć uprawiali woo-doo. – westchnęła blondynka, puszczając mi oczko. – No nic. Opowiedz coś o sobie. – zachęcała.
- Ale nie wiem co. – zaśmiałam się nerwowo.
- Cokolwiek! – wykrzyknęła entuzjastycznie Vivianne. – Na przykład opowiedz czy w Maine są jacyś fajni chłopcy? – zachichotała, a wtedy naprawdę poczułam jakąś tworzącą się więź. Postanowiłam się otworzyć na nową znajomą.
- Zależy, jaki typ chłopaków lubisz...
Po godzinie spędzonej na plotkach umówiłyśmy się z Vivianne, że o 18.55 miałam być pod drzwiami stołówki. Dochodziła dopiero 17.30, więc miałam jeszcze dużo czasu na prysznic albo coś innego. Najważniejsze, jak mówiła Vivien (powiedziała, że powinnam ją nazywać) jest to, że muszę ubrać mundurek.
O 18.50 wychodziłam z pokoju. Mój ubiór  jak się okazało składał się z czarnych, obcisłych spodni, białej koszuli, a do tego Vivianne polecała ubierać wysokie, ciemne kozaki. Idąc za jej radą założyłam buty sięgające kolan i związałam włosy na czubku głowy w kitek. Pomimo, iż dyrektorka pokazała mi gdzie znajduje się jadalnia, a nowa koleżanka poinstruowała mnie jak tam dotrzeć, dwa razy źle skręciłam. Takim sposobem, gdy odnalazłam właściwą drogę puściłam się pędem przez korytarz, aby zdążyć na czas. Jednak było to błędem. Przy drugim zakręcie wpadłam z wielkim impetem na jakiegoś chłopaka. Przewróciłam nas oboje i odbyliśmy małą randkę z podłogą. Chłopak o brązowych włosach i piwnych rozmarzonych oczach wstał i otrzepał się.
- Uważaj jak łazisz.
Te słowa wypowiedziane ostrym, surowym tonem były jak kubeł zimnej wody. Ocknęłam się z fikcyjnego świata i wróciłam do rzeczywistości. Wstałam i popędziłam w stronę stołówki. Zawsze kiedy miałam nadzieję, że jakiś chłopak mnie zauważy w taki sposób w jaki chciałabym zostać zauważona, coś się psuje. Najczęściej ten chłopak okazuje się dupkiem. Ciekawe jak byłoby w przypadku Jake'a. Jednak zanim rozmarzyłam się o jego cudownych szarych oczach, potrząsnęłam głową.
„Jaka ty jesteś naiwna Pat. Chłopcy to nie twoja bajka, więc skończ z tym." - mruknęła wewnętrzna ja.












*Dzień dobry panienko, nazywam się Pierre (Piotr)

**Dziękuję Pierre (Piotrze)

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Rozdział 1

Postanowiłam wstawić poprawki i zacząć raz jeszcze ;)

    Czuję dotyk jego warg na prawym przedramieniu, pocałunek złożony w tym miejscu wzbudził moje pożądanie. Chcę go więcej i więcej, choć wiem, że nie powinnam. Odczuwam bijące od niego niebezpieczeństwo, jednak wciąż w to brnę głębiej wtulając się w jego ramiona. Pomimo iż mój mózg wie, że powinnam odejść, moje ciało nie słucha, ono pragnie tylko zaspokoić swoje potrzeby - nim. Tym nieznajomym, który ośmiela się składać pocałunki na moich ramionach, rękach, twarzy, a nawet wargach. Tym, który pieści mnie w miejscach, do których nikt nigdy nie miał dostępu. Jednak po chwili cudowny krajobraz rozstępuje się, aby zastąpiła go scena, w której tajemniczy mężczyzna powoduje moją śmierć.

    Już czwartą noc z rzędu obudziłam się zlana potem. Co noc śnił mi się tajemniczy, ale seksowny mężczyzna, który otworzył przede mną lepszy świat, a w zamian odebrał życie. Czy przez choć jedną noc mój siedemnastoletni mózg nie mógłby się wyspać?
Przeklinam tego frajera, przez którego fatalnie sypiam." - mruknęłam w myślach.
- Fluffy! – zawołałam czule mojego kochanego kotka o rudej sierści – Gdzie jesteś?
Zwierzak przybiegł do mnie wyczuwając mój niepokój. Zaczęłam rytmicznie głaskać kocura, aby się uspokoić. Ostatnimi czasy zdarzało się to każdej nocy. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi mojego pokoju.
- Patricia? Wszystko w porządku? – zapytał tata sennym głosem. Najpewniej moje krzyki nie pozwoliły mu spać już kolejną noc z rzędu. Niestety tata martwił się o mnie przez cały czas. Nie miałam rodzeństwa i wychowałam się bez matki. Ojciec musiał pracować przez cały czas na nasze utrzymanie. Prawdopodobnie miał wrażenie, że czegoś mi brak.
- Tak, śpij dalej. To tylko koszmary. – odpowiedziałam ziewając.
Nim znów zapadłam w sen usłyszałam jeszcze szept taty:
- Chyba już czas.
               Poranek przywitał mnie śpiewem ptaków i zapachami dochodzącymi z kuchni. Słońce było już wysoko na niebie, ale ludzie dopiero budzili się do życia. Były wakacje, więc nie było w tym nic dziwnego. Zebrałam moje porozrzucane na podłodze ubrania i wrzuciłam je do kosza z brudami. Powinnam zdecydowanie je wyprać, ponieważ kończą mi się czyste rzeczy w szafie. Zdecydowałam się szybko na moją ulubioną bluzkę na ramiączkach w kolorze czerwonym z napisem Myself. Dobrałam do niej czerwone trampki sięgające lekko ponad kostkę oraz krótkie, czarne spodenki. Wszystko to komponowało się idealnie z moimi kruczo czarnymi włosami i niebieskimi oczami.
Zbiegłam po schodach i w mistrzowskim tempie chwyciłam torbę wybiegając z domu. Krzyknęłam jeszcze na wychodnym słowa pożegnania skierowane do taty.
- Wychodzę, wrócę na obiad.
          Pobiegłam szybko w stronę Darling Coffe, naszej miejscowej kawiarni, w której najczęściej spotykały się grupki młodzieży. Ewentualnie bywała używana, jako miejsce spotkań dwóch przyjaciółek takich jak ja i Sally. Poznałyśmy się w wieku sześciu lat. Od tamtej pory byłyśmy nierozłączne. Trochę jak siostry syjamskie. Jej brat August zawsze nas z tego powodu wyśmiewał. Tak jak to zwykle robili starsi bracia. Zawsze chciałam mieć rodzeństwo, niestety mama zmarła przy porodzie, a tata z nikim ponownie się nie związał. Dlatego zawsze traktowałam Augusta i Sally jak moje własne rodzeństwo.
         Dobiegłam do kawiarni idealnie na czas, jednak Sal już była w środku i czekała, aż się pojawię. Nieważne jak szybko przyszłabym na spotkanie, ta dziewczyna jakimś cudem zawsze była przede mną. Założę się, że gdybym postanowiła przenocować w miejscu spotkania, aby się nie spóźnić, też by mnie wyprzedziła.
- Przestań się zamęczać nadobna dziewko, przybyłam. – westchnęłam do niej teatralnie.
- Patty tłuku, mogłabyś przestać już z tymi książkowymi cytatami. Brzmią, jak wyjęte prosto ze średniowiecza. – Nieudolnie próbowała zahamować śmiech, więc skończyło się to atakiem kaszlu. – Opowiedz lepiej, co tam u ciebie? Dużo się pozmieniało, gdy byłam w Szwecji? – zagadnęła.
- Niezbyt. Chociaż już od czterech dni bez przerwy mam straszne sny. Opowiem ci o nich, ale lepiej nie tu. To niezbyt dobre miejsce na taką rozmowę. Wezmę coś na wynos okej?
- Jasne, zamów mi to samo co sobie.
- Już się robi mademoiselle. – mrugnęłam do niej i popędziłam w kierunku kasy.
               Kiedy już wraz z naszym zamówieniem opuściłyśmy kawiarnię, opowiedziałam Sally moją nocną przygodę. Jej oczy zaczęły dziwnie połyskiwać. Po chwili milczenia, która ciągnęła się jakby wiekami, odezwała się, ale głos miała dziwnie zachrypnięty.
- Cholera, dziewczyno. Co to ma do diabła być? Po raz pierwszy nie mam pojęcia, co mogę powiedzieć, a wiesz przecież, że ja zawsze mam coś do powiedzenia. – wyrzuciła z siebie z prędkością pocisku.
- Tak, wiem. Ja jednak chyba powinnam zapisać się do psychologa. – westchnęłam.
- Kobieto, nie narażaj nikogo na taki los. Twój psycholog już po jednej twojej wizycie musiałby zapisać się do psychiatry. Nie polecam. – Sal próbowała rozluźnić atmosferę.
Pomimo nie miłosiernego ucisku w żołądku roześmiałam się. Po raz pierwszy od dawna naprawdę się roześmiałam. Aż do teraz nie miałam pojęcia, jak bardzo tęskniłam za Sally, gdy była przez te 2 miesiące w Szwajcarii, a może to była Szwecja... Geografia zdecydowanie nie była moją mocną stroną.

    Tata czekał na mnie przy stole, gdy wróciłam do domu. Przygotował cudowny obiad. Na kuchennym blacie stały potrawy o niesamowitych zapachach. Umyłam ręce i zabrałam się do bezmyślnego pałaszowania jedzenia z talerza. Jednak po chwili przypomniałam sobie bardzo ważny fakt. Tata nigdy nie robił wymyślnych obiadów bez powodu. Coś musiało się stać. Coś złego, niedobrego, albo ewentualnie cudownego. Sugerując się zaciśniętą szczęką ojca i jego zbielałymi, od trzymania widelca, kłykciami doszłam do wniosku, że musi chodzić o to pierwsze.
- Mam pytanie. – zagadnęłam, gdy przełknęłam jedzenie.
- Odpowiem, jeśli tylko będę mógł.
- Z jakiego powodu przygotowałeś tak wyśmienite potrawy? – zapytałam i zanim zdążył coś dodać z westchnieniem wtrąciłam. – Tylko mi nie mów, że bez powodu, znam twoje sztuczki.
Tata potarł dłonią czoło i podrapał się po łysinie. Nie był już taki energiczny i pełen życia jak kiedyś. Wokół jego oczu odznaczał się  wiek w postaci zmarszczek. Ojciec powoli przechylił głowę i zaśmiał się ze smutkiem.
- Patricia, wiem ile znaczy dla ciebie to miejsce, ci przyjaciele i wszystko, co tutaj jest. – Kiedy chciałam mu przerwać, aby zaprotestować,  uniósł ostrzegawczo dłoń. – Nie przerywaj. Pozwól mi skończyć.
- Dobra. Ale jeśli chcesz się przeprowadzić... - warknęłam.
- Drogie dziecko, musisz zrozumieć, że nie wiesz wielu rzeczy o tym świecie. Zanim zaczniesz uznawać mnie za wariata pozwól mi opowiedzieć wszystko. Istnieją na naszej planecie istoty, których istnienia nie podejrzewałabyś nawet w najgorszych snach. To są demony. – Zamurowało mnie, tata chyba nie robił mnie w bambuko, to nie w jego stylu. Może jednak nie znałam go aż tak dobrze, jak mi się zdawało. Może staruszek oszalał.
- Tato... Przestań się ze mnie nabijać. Demony nie istnieją, przecież każdy to wie. Takie kity możesz wciskać głupiutkim pięciolatkom. – machnęłam lekceważąco ręką.
- Pat! Wysłuchaj mnie. Skoro są demony, to istnieją także łowcy. Odnośnie łowców istnieje legenda, według której byli wybierani. Należysz do nich.
- To okrutne, jak możesz tak żartować moim kosztem. Uważasz to za śmieszne? To jakaś ściema. Wychodzę. – Nie do wiary, jakim cudem mój własny ojciec śmiał mi wciskać takie historyjki. Demony... Łowcy... Ja łowcą... Co jeszcze? Wampiry? Wilkołaki? Syrenki? Może zaraz mi powie, że nasza sąsiadka podczas pełni zmienia się w psa i sika na hydrant stojący obok domu, a żeby nie obsiusiała naszego samochodu, w tajemnicy dokarmia ją chrupkami.
           Tata nie próbował mnie nawet powstrzymać. Wyszłam na wieczorne powietrze. Niebo przybrało już barwy pomarańczy i głębokiego różu. Jaskółki latały nisko przy ziemi, zwiastując, że niebawem spadnie deszcz. Nie przejęłam się jednak tym. Brnęłam przed siebie bez konkretnego celu podróży. Jednak póki co, do domu wrócić nie zamierzałam. Co to, to nie. W mgnieniu oka odnalazłam cel mojej wędrówki w jakimś dziwnym budynku. Jeszcze nigdy nie byłam w tej części miasta. Stary, stojący na niskim pagórku budynek sypał się, lecz miał w sobie pewien urok, który przyciągał. Z jego środka dochodziły rytmy mocnej muzyki. Dziwne, że pod wpływem takich basów budynek nie wybuchł. Podeszłam bliżej. Przy wejściu stał ochroniarz. Ludzie podchodzili do niego wyciągając dłoń, a on stawiał pieczątkę. Stanęłam w kolejce. Kobieta przede mną miała różowe włosy postawione na żel i czarne glany. Reszta ubrań pozostawała neutralnie czarna. Ja natomiast czułam się nieco jak odludek w moich ubraniach, tych samych, które miałam na spotkaniu z Sal.  Dodatkowo tego lata przefarbowałam końcówki włosów na czerwono wywołując efekt ombre. Na moich czarnych włosach całkiem dobrze się prezentował. Kiedy nadeszła moja kolej bramkarz zlustrował mnie wzrokiem od stóp do głów. Zestresowana przełknęłam ślinę. Ochroniarz bez słowa postawił mi pieczątkę na lewej dłoni i przepuścił do środka, kiedy tak jak pozostali wręczyłam mu banknot. Skóra pod pieczątką swędziała. Znak przedstawiał czerwoną literę D przeplataną wężami i znakami pazurów. Trochę przerażające, ale nie mnie to było oceniać. W końcu po raz pierwszy zapuściłam się w takie miejsce. W dodatku całkiem sama, co mnie kompletnie przerażało.
W głowie huczało mi od ogłuszającej muzyki. Wokół unosił się sztuczny, pachnący chemikaliami dym. Wszyscy stłoczeni tańczyli niczym zahipnotyzowani na parkiecie. Gdzie nie gdzie zdarzały się osoby, które siedząc sączyły spokojnie swoje drinki. W klubie znajdowały się głównie osoby z szalonymi fryzurami. Moją uwagę przyciągnął chłopak siedzący przy barze. Wyglądał podobnie do mojego sennego koszmaru. Jego włosy były spryskane czarnym barwnikiem, który już powoli schodził odsłaniając brązowe pasma. Wyglądał na około osiemnaście lat. Mogłabym się też założyć, że jego oczy są szare. Wyglądał dokładnie jak we wszystkich moich snach.
„Więc to przez tego frajera nie mogę się ostatnio wyspać." - burknęły moje myśli.
Wygrałam z chęcią podejścia do nieznajomego i zwyzywania za nieprzespane noce. Zrobiłabym z siebie wtedy totalną idiotkę. Ostatecznie jednak wycofałam się w głąb klubu, aby przyjrzeć się dokładniej, gdyż prawdopodobnie taka okazja się więcej nie powtórzy. Ściany były neonowo fioletowe. Na suficie poprzyczepiano lustra, a parkiet składał się głównie ze świateł i kafelek. Tancerze byli jakby częścią tego klubu. Miejsce pulsowało życiem, tylko dzięki ludziom w środku. Nagle zaczęło mi się kręcić w głowie. Najprawdopodobniej spowodowała to chemiczna chmura dymu. Oznaczało to, że czas już iść, nim runę na ziemię jak długa. Jak na ten dzień wystarczyło mi wrażeń. Powinnam się szybko położyć do łóżka, inaczej mogłam nie zdążyć porozmawiać z ojcem przed jego wyjściem do pracy. Może to i nawet lepiej. Nie zacząłby od nowa tych bajek.
- Tlen! – zawołałam po wyjściu z rudery. Brałam zachłanne hausty powietrza, jakbym przepłynęła właśnie jakąś wyczynową długość.
- Pierwszy raz? – zachichotał jakiś męski głos.
- Widać, prawda? – odpowiadam nie odwracając się. Zdałam się na intuicję, a ona mówiła, aby się nie odwracać.
- Niektóre siedemnastolatki reagują gorzej, więc nie było tak źle. – Na te słowa moje oczy się rozszerzyły i popełniłam błąd. Odwróciłam się. Zobaczyłam najpiękniejsze na świecie, szare oczy. Twarz jak u supermodela, idealne podobieństwo do mojego sennego znajomego. W tym momencie miałam pewność. To był ON.
- Skąd wiesz ile mam lat? – Odważyłam się zapytać.
Nieznajomy pochylił się, przez chwilę miałam nawet głupią nadzieję, że mnie pocałuje. Delikatnie ujął mój podbródek.
- Zgadywałem. Tak samo jak zgaduję, że masz na imię Patricia. – Serce mi zamarło na kilka chwil. Skąd on wiedział? Kim był? Dlaczego mi się śnił? – Jeśli byś chciała wiedzieć nazywam się Jake. - Chłopak puścił mi oczko.
Kiedy odwróciłam na chwilę wzrok Jake zdążył się ulotnić. Zostałam sama na ścieżce prowadzącej do głównej ulicy. Tyle pytań nasuwało mi się na myśl. Jednak nie potrafiłam na nie odpowiedzieć. Oszołomiona powłóczyłam ciężkimi jak z ołowiu nogami, w stronę domu. Tata już spał, gdy dotarłam do naszego domu w środku małego miasteczka w stanie Maine. Poruszałam się cichym krokiem w stronę łazienki, a gdy byłam gotowa ruszyłam w objęcia Morfeusza, marząc o snach wolnych od Jake'a.